Kelly Capone w kuchni

Kelly Capone w kuchni




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Kelly Capone w kuchni


James S. A. Corey - Expanse 1 - Przebudzenie Lewiatana. Czesc 1

Home
James S. A. Corey - Expanse 1 - Przebudzenie Lewiatana. Czesc 1



JAMES S. A. COREY PRZEBUDZENIE LEWIATANALeviathan Wakes CZĘŚĆ 1 TŁUMACZYŁ Patryk Sawicki Dawno już nie mieliśmy naprawdę wbijającej czytelnika w fotel...

JAMES S. A. COREY

PRZEBUDZENIE LEWIATANA Leviathan Wakes

CZĘŚĆ 1

TŁUMACZYŁ Patryk Sawicki

Dawno już nie mieliśmy naprawdę wbijającej czytelnika w fotel space opery George R. R. Martin

Dla Jayne i Kat, zachęcających mnie do marzeń o statkach kosmicznych

JULIE

Scopuli został zdobyty i zajęty przed ośmioma dniami, a Julie Mao ostatecznie gotowa była już dać się zastrzelić. Na dojście do takiego stanu nerwów potrzebowała całych ośmiu dni zamknięcia w nie większej od szafy pakamerze magazynowej. Przez pierwsze dwa dni trwała w bezruchu, ponieważ była pewna, że obleczeni w pancerze ludzie, którzy ją tu wsadzili, nie byli skłonni do żartów. Podczas pierwszych godzin na wziętym abordażem statku nie uruchomiono napędu, unosiła się więc w ograniczonej przestrzeni, delikatnymi pchnięciami unikając wpadania na ściany lub na kombinezon atmosferyczny, z którym dzieliła pomieszczenie. Gdy włączono napęd, bezwładność dała jej wagę, stała więc w bezruchu, dopóki nie zdrętwiały jej nogi, a wtedy usiadła i przybrała pozycję embriona. Oddawała mocz, nie zdejmując kombinezonu i nie dbając o ciepłą, swędzącą wilgoć ani zapach. Martwiła ją jedynie możliwość poślizgnięcia się w mokrej kałuży, jaką uryna tworzyła na podłodze. Upadłaby, a nie mogła sobie pozwolić na generowanie jakiegokolwiek hałasu. Tamci by ją zastrzelili. Trzeciego dnia do działania zmusiło ją pragnienie. Otaczały ją zresztą rozmaite dźwięki towarzyszące poruszającemu się statkowi. Nikły, poddźwiękowy pomruk reaktora i napędu. Syk i dudnienie hydraulicznych tłoków, zaworów i stalowych rygli, gdy otwierano i zamykano ciśnieniowe drzwi pomiędzy pokładami i grodziami. Odczekała do momentu, w którym wszystkie słyszane przez nią hałasy brzmiały jak dobiegające z daleka, a potem zdjęła skafander próżniowy z haków i rozłożyła go na podłodze pomieszczenia. Nasłuchując czujnie każdego zbliżającego się dźwięku, powoli otworzyła skafander i wyjęła pojemnik z wodą pitną. Woda była zastała, kombinezonu nie używano chyba od wieków. Ona jednak od trzech dni nie wypiła ani łyku i ciepła, o gliniastym posmaku woda z pojemnika była najlepszym płynem, jaki kiedykolwiek trafił do jej przełyku. Z trudem powstrzymała się od przełknięcia go jednym haustem, udało jej się też nie zwrócić zawartości zasobnika. Gdy odczuła potrzebę oddania moczu, skorzystała z pojemnika i cewnika kombinezonu. Potem usiadła na podłodze, podścielając pod siebie ocieplany pianką

skafander, i poczuła się niemal wygodnie. Zastanawiała się, kim byli ci, co ją uwięzili przedstawicielami floty Koalicji, piratami czy kimś jeszcze gorszym. Od czasu do czasu zapadała w drzemkę. *** Czwartego dnia izolacja, głód, znużenie i coraz bardziej kurczące się miejsce, w którym mogła magazynować urynę, zmusiły ją wreszcie do próby skontaktowania się z tamtymi. Słyszała stłumione okrzyki bólu. Gdzieś niedaleko bici lub torturowani byli jej towarzysze. Gdyby zdołała zwrócić na siebie uwagę porywaczy, może zamknęliby ją z innymi. W sumie byłoby to jakieś wyjście, bicie mogła wytrzymać. Wydawało się to niewielką ceną za możliwość zobaczenia innych ludzi. Magazyn umieszczono obok zewnętrznej śluzy powietrznej. W czasie lotu nie był to rejon, do którego zbyt często zaglądano, choć nie wiedziała niczego o planie budowy tego akurat statku. Zastanawiała się, co powiedzieć i jak się przedstawić. Gdy w końcu usłyszała, że ktoś się zbliża, spróbowała krzykiem poprosić, żeby ją wypuszczono. Zaskoczył ją chrapliwy syk, jaki wydobył się z jej krtani. Przełknęła, zmuszając język do pobudzenia ślinianek, i spróbowała ponownie. Kolejne nikłe charczenie. Za zamkniętymi drzwiami byli ludzie. Usłyszała czyjś cichy głos. Podniosła już pięść, żeby łomotem w drzwi dać znać o swojej obecności, kiedy dotarły do niej słowa. „Nie. Proszę, nie. Nie róbcie mi tego”. Dave. Mechanik pokładowy. Dave, który zbierał klipy starych filmów rysunkowych i znał tysiące kawałów, a teraz błagał cichym, łamiącym się głosem. „Nie, proszę, nie, nie róbcie tego”. Potem usłyszała szczęk otwieranych rygli wewnętrznych drzwi śluzy i głuchy łoskot kwitujący wrzucenie czegoś do tejże śluzy. Kolejne szczęknięcie zasuwanych rygli. I syk ulatniającego się w próżnię powietrza. Po zakończeniu cyklu śluzy stojący obok ludzie odeszli. Nie próbowała już zwracać na siebie ich uwagi. *** Czyścili statek. Zatrzymanie przez okręt wojenny Planet Wewnętrznych kiepsko by się dla nich skończyło, ale wszyscy przećwiczyli pozbywanie się świadków. Wyczyszczono wszystkie klasyfikacyjne dane

SPZ

dotyczące statku, a zamiast nich umieszczono niebudzące

podejrzeń wpisy do dziennika pokładowego. Kapitan zniszczył wszystko, co było zbyt poufne, żeby powierzyć to komputerowi. Gdyby na pokład weszli napastnicy, porywacze mogli udawać niewiniątka.

Nie miało to znaczenia. Nikt nie zadawał pytań o ładunek czy zezwolenia przewozu. Najeźdźcy przybyli, jakby byli posiadaczami statku, a kapitan Darren stchórzył przed nimi jak pies. Wszyscy inni - Mike, Dave, Wan Li - podnieśli ręce i zachowali spokój. Piraci, łapacze niewolników, czy kimkolwiek tam byli, wyciągnęli wszystkich z ich przytulnego małego stateczka transportowego i wrzucili do przejściowej śluzy, która zapewniała zaledwie minimum warunków życiowych. Cienka warstwa mylaru była jedyną rzeczą dzielącą ich od próżniowej nicości i mogli tylko mieć nadzieję, że nic jej nie rozedrze, w przeciwnym razie musieliby się pożegnać z życiem. Julie też tam trafiła, ale potem skurwiele zechcieli się z nią zabawić i zedrzeć z niej ubranie. Miała jednak za sobą pięć lat treningu jujitsu w warunkach niskiej grawitacji, a oni wszyscy utknęli w zamkniętej przestrzeni w ogóle pozbawionej ciążenia. Solidnie ich poobijała. Była niemal bliska myśli o zwycięstwie, gdy znikąd pojawiła się pięść w próżniowej rękawicy, rąbnęła ją w twarz i wszystko się rozmyło... Potem był ten magazyn i polecenie: „Jak zacznie hałasować, to ją zastrzelcie”. Cztery dni niehałasowania, podczas gdy tamci bili jej przyjaciół, a potem wyrzucali ich po jednym przez śluzę w otwarty Kosmos. Po sześciu dniach wszystko ucichło. Trwając na przemian pomiędzy nawrotami świadomości i fragmentami snów, słyszała tylko jak przez mgłę odgłosy kroków, rozmów, szum otwieranych i zamykanych drzwi ciśnieniowych, niski warkot reaktora i cichnącego nieco czasami napędu. Wraz z zatrzymaniem silników zanikło ciążenie i Julie ocknęła się ze snu, w którym żeglowała na swojej starej łajbie, żeby odkryć, iż unosi się nieważko w powietrzu, a jej mięśnie protestują bólem, dopóki nie dostosowały się do nowych warunków. Podciągnąwszy się do drzwi, przyłożyła ucho do zimnego metalu. Na chwilę ogarnęła ją fala paniki, która opadła, gdy usłyszała cichy szum odświeżaczy powietrza. Statek wciąż miał energię i powietrze, ale wyłączono napęd i nikt nie otwierał żadnych drzwi, nie słyszała też rozmów. Może członkowie załogi zeszli się na jakimś spotkaniu? Albo urządzili sobie przyjęcie na innym pokładzie? Może też wszyscy zajęli się usuwaniem jakiejś poważnej mechanicznej usterki? Przez cały dzień nie robiła niczego innego poza nasłuchiwaniem. Siódmego dnia wypiła ostatnią porcję wody. Od dwudziestu czterech godzin nie słyszała żadnych poruszeń w zasięgu jej słuchu. Przez pewien czas ssała plastykową folię, którą wyrwała z kombinezonu ciśnieniowego, aż wreszcie udało jej się zgromadzić trochę

śliny. A potem zaczęła wołać o pomoc. Darła się, dopóki całkowicie nie ochrypła. Bez żadnego skutku. Ósmego dnia była gotowa zaryzykować, że ją zastrzelą. Od dwóch dni brakowało jej wody, a od czterech pełen był jej pojemnik na odchody. Wparła plecy w tylną ścianę szafki, a ręce w ściany boczne. Potem kilka razy kopnęła drzwi tak mocno, jak tylko mogła. Niewiele brakło, a byłaby straciła przytomność od skurczów, które odczuła po pierwszym kopnięciu. Zamiast tego wyładowała się w dzikim wrzasku. Głupia pizdo - powiedziała sobie. Była odwodniona. Osiem dni bez żadnego ruchu wystarczało aż nadto, by zaczęła odczuwać pierwsze skutki atrofii mięśni. Powinna była przedtem przynajmniej spróbować je rozluźnić. Ugniatała i masowała sztywne mięśnie, dopóki nie minęły efekty skurczu, a potem się rozluźniła, skupiając umysł tak, jakby znajdowała się w dojo. Gdy mogła już kontrolować swoje ciało, kopnęła po raz wtóry. Powtórzyła kopnięcie. Kopała, aż na krawędziach blachy pojawiły się cienkie linie prześwitów. Kopała dalej, dopóki drzwi tak się nie wygięły, że trzy bolce niemal powychodziły z zawiasów. Ostatnie uderzenie wygięło je tak, że bolce wyskoczyły z obejm i drzwi stanęły otworem. Wypadła z szafy z uniesionymi dłońmi, gotowa przybrać wygląd groźny lub przestraszony - w zależności od tego, jaki byłby bardziej przydatny w tej sytuacji. Pokład był pusty. Puste były śluza, szafka, przypadkowa cela, w której przesiedziała osiem ostatnich dni, i kilka innych podobnych szaf. Wszystkie były puste. Ze skrzynki narzędziowej wzięła magnetyczny klucz do rur, dostatecznie wielki, żeby rozwalić nim czyjś czerep, i po drabince dla załogi zeszła na niższy pokład. Potem zeszła niżej i jeszcze niżej. Były tu kabiny załogi urządzone skromnie i z niemal wojskowym porządkiem. Kantyna ze śladami walki. Pusta izba chorych. Torpedownia. Nikogo. Centrala łączności, nieobsadzona, zamknięta i pozbawiona zasilania. Kilka wciąż jeszcze działających wskaźników nie dawało oznak obecności Scopuliego. Zaczęła odczuwać pierwsze muśnięcia przerażenia. Przeszukiwała pokład za pokładem, kajutę za kajutą i nigdzie nie znajdowała śladu życia. Coś tu się stało. Wyciek radiacji. Trucizna w powietrzu. Coś, co wymusiło ewakuację. Zaczęła się zastanawiać, czy zdoła sama sterować statkiem. Ale gdyby się ewakuowali, powinna była usłyszeć, jak przechodzą przez śluzę, prawda? Dotarła w końcu do ostatniego luku, który prowadził do siłowni. Przystopowała, gdy

pokrywa nie otworzyła się automatycznie. Czerwone światło na zamku sygnalizowało, że zamknięto go od środka. Ponownie przyszła jej na myśl radiacja albo jakieś poważne uszkodzenie. Ale w jednym i drugim wypadku nie zamykano by siłowni od wewnątrz. Przebiegła wzrokiem tkwiące na ścianach panele wskaźników. Żaden z nich nie sygnalizował światłem uszkodzenia. Nie, nie była to radiacja, musiało chodzić o coś innego. Zobaczyła kolejne ślady walki. Krew. Porozrzucane bezładnie narzędzia i pojemniki. Cokolwiek się stało, stało się tutaj. Nie, tu się zaczęło. A skończyło za zamkniętymi drzwiami włazu. Przecięcie pokrywy luku zajęło jej dwie godziny pracy z palnikiem i znalezionymi w warsztacie mechanicznym łomami. Hydraulika wysiadła, musiała więc otworzyć go ręcznie. Owionęła ją fala ciepłego powietrza, wilgotnego i niosącego ze sobą szpitalną woń środków odkażających. I mdlący zapach o miedzianym posmaku. Znaczy sala tortur. Jej przyjaciele powinni być wewnątrz, pobici lub porżnięci w dzwona. Julie zważyła w dłoni ciężki klucz francuski i przygotowała się do rozwalenia przynajmniej jednego czerepu, zanim tamci ją zabiją. Spłynęła w dół. Siłownia i pokład inżynieryjny były rozległe i sklepione niczym katedralna nawa. Środkową część zajmował reaktor termojądrowy, wyglądający jednak jakoś nie tak, jak powinien. Tam, gdzie powinny się znajdować wskaźniki, osłony i monitory, nad rdzeniem reaktora unosiła się jakby warstwa mazi. Julie podleciała powoli, jedną dłonią wciąż trzymając się drabinki. Całe pomieszczenie zdominował dziwny zapach. Okrywająca reaktor maź miała strukturę niepodobną do niczego, co widziała kiedykolwiek wcześniej. Przenikały ją rury, niczym żyły lub przewody powietrzne. Część pulsowała. Nie była to więc zwykła maź. Żywe ciało. Znajdujące się na środku tej rzeczy wybrzuszenie zwróciło się w jej stronę. W porównaniu z całością było nie większe niż mały palec u nogi. Poznała głowę kapitana Darrena. - Pomóż mi - powiedziała... istota.

HOLDEN

Półtora wieku temu, gdy zaściankowe nieporozumienia pomiędzy Ziemią i Marsem doprowadziły niemal do wybuchu wojny, Pas Planetoid był dla ludzkości dalekim horyzontem ogromnych bogactw mineralnych znajdujących się poza realnym zasięgiem, a Planet Zewnętrznych nie sięgały nawet najdziksze sny hersztów korporacji przemysłowohandlowych. I wtedy Solomon Epstein zbudował swój mały, zmodyfikowany napęd termojądrowy, przystawił go do rufy niewielkiego, trzyosobowego jachtu i uruchomił silnik. Mając niezły teleskop, wciąż możecie dostrzec jego statek lecący w Przestrzeń z prędkością sięgającą procentów szybkości światła. Najlepszy i najdłużej trwający pogrzeb w historii ludzkości. Na szczęście zostawił plany i szkice w swoim pececie. Napęd Epsteina nie otworzył przed ludzkością gwiazd, ale dał jej dostęp do planet. *** Długi na trzy czwarte kilometra, szeroki na ćwierć i podobny z grubsza do strażackiego hydrantu Canterbury był przebudowanym statkiem do przewozu kolonistów. Kiedyś był pełen ludzi, zapasów zaopatrzeniowych, planów, maszyn, mieszkalnych baniek środowiskowych i nadziei. Na księżycach Saturna żyło obecnie nieco mniej niż dwadzieścia milionów ludzi. Canterbury przewiózł tak milionową rzeszę ich przodków. Czterdzieści pięć milionów ludzi mieszkało na księżycach Jupitera. Na najdalszych rubieżach cywilizacji, czyli na księżycu Urana, żyło tylko pięć tysięcy ludzi i miało to trwać, dopóki mormoni nie skończą budowy swojego statku i nie wyruszą do gwiazd w poszukiwaniu wolności od ograniczeń prokreacyjnych. Był jeszcze Pas. Gdybyście zapytali werbowników

SPZ,

gdy sobie podpili i byli w zawadiackim

nastroju, mogliby wam powiedzieć, że Pas zamieszkuje sto milionów ludzi. Zapytani o to samo ankieterzy Planet Wewnętrznych odpowiedzieliby, że liczba mieszkańców Pasa bliższa jest pięćdziesięciu milionom. Jakkolwiek byście liczyli, populacja była spora i na swoje potrzeby zużywała mnóstwo wody. Tak więc obecnie Canterbury i tuzin bliźniaczych statków należących do Kompanii

Wodnej Pur & Kleen krążyły po pętli od pierścieni Saturna do spragnionego Pasa i wracały do wleczonych później za sobą lodowców, co miało trwać, dopóki nie zamienią się we wraki. Jim Holden uważał, że jest w tym pewna poezja. - Holden? Odwrócił się ku hangarom. Stała nad nim niczym góra szefowa pokładowych mechaników, główny inżynier Naomi Nagata. Wysoka na bez mała dwa metry zwieńczone grzywą związanych w koński ogon czarnych, kędzierzawych włosów patrzyła nań z mieszaniną rozbawienia i irytacji na twarzy. Miała właściwy Pasiarzom zwyczaj wzruszania dłońmi zamiast ramionami. - Holden, ty mnie słuchasz czy po prostu gapisz się w okno? - Oto jest problem - przyznał Holden. - Ale ponieważ jesteś dobra, naprawdę dobra, możesz sobie z nim poradzić bez większych zapasów i forsy. Naomi parsknęła śmiechem. - Znaczy nie słuchałeś. - Nie, tak naprawdę to nie. - No cóż, powiem ci, o co z grubsza chodzi. Osprzęt do lądowania Knighta nie nada się w atmosferze, dopóki nie zmieni się wszystkich plomb. Będzie z tym jakiś problem? - Zapytam starego - stwierdził Holden. - Ale kiedyż to ostatni raz używaliśmy promu w atmosferze? - Nigdy, ale regulaminy mówią, że musimy mieć przynajmniej jeden sprawny prom atmosferyczny. - Hej, szefie! - wrzasnął stojący po drugiej stronie hangaru urodzony na Ziemi Amos Burton. Machnął ku nim mięsistym łapskiem. Miał na myśli Naomi. McDowell mógł sobie być kapitanem statku, Holden mógł sobie być pierwszym oficerem, ale w świecie Amosa Burtona szefem była tylko Naomi. - O co chodzi? - krzyknęła w odpowiedzi. - Uszkodzony kabel. Nie mogłabyś potrzymać tego draństwa, podczas gdy ja pójdę po zapasowy? Naomi spojrzała na Holdena, pytając go wzrokiem, czy wszystko już uzgodnili. Strzelił w dach pełnym sarkazmu salutem, co skwitowała parsknięciem i potrząśnięciem głową. Potem odwróciła się i odeszła; wysoka, szczupła kobieta w brudnym, poplamionym olejami jednoczęściowym kombinezonie. Po siedmiu latach w Ziemskiej Flocie Wojennej i pięciu przepracowanych w Kosmosie z cywilami nadal nie potrafił się przyzwyczaić do smukłych i szczupłych Pasiarzy.

Dzieciństwo spędzone w ziemskim polu grawitacyjnym na zawsze ukształtowało jego sposób patrzenia na świat. Znalazłszy się w centralnej windzie, na chwilę zatrzymał palec przy guziku pokładu nawigacyjnego, skuszony wizją Ade Tukunbo - jej uśmiechu, głosu, zapachu paczuli i wanilii, których używała do włosów - ale zamiast tego wcisnął guzik izby chorych. Obowiązek przed przyjemnością. Gdy Holden wszedł do pomieszczenia, zobaczył schylonego nad laboratoryjnym stołem laboranta Sheda Garveya, który oczyszczał kikut lewego ramienia Camerona Paja. Przed miesiącem łokieć Camerona został przygnieciony przez trzydziestotonowy blok lodu przesuwający się z szybkością pięciu milimetrów na sekundę. Tego typu obrażenia przydarzały się ludziom tnącym i przemieszczającym nieważkie gigantyczne bryły lodu i Paj traktował wypadek z fatalizmem zawodowca. Holden pochylił się nad ramieniem Sheda i przez chwilę patrzył, jak ten umieszcza lecznicze czerwie na martwiejącej tkance. - Przykry widoczek? - zapytał Holden. - Ja bym powiedział, że wygląda nie najgorzej, sir - odparł Paj. - Wciąż mam tu jeszcze kilka nerwów. Shed mi opowiada, jak dobrze będę sobie radził z protezą. - Zakładając, że opanujemy proces martwicy tkanek - zastrzegł się medyk - i upewnimy się, że Paj za bardzo nie wyzdrowieje, zanim dotrzemy do Ceres. Sprawdziłem polisę, Paj zamustrował się na dostatecznie długi okres, żeby dostać protezę ze sprzężeniem zwrotnym i czujnikami ciśnienia i temperatury oraz świetnym oprzyrządowaniem motorycznym. Pełny zestaw. Będzie prawie tak dobra jak prawdziwa ręka. Planety Wewnętrzne opracowały biożel, który regeneruje całe kończyny, ale my tego nie mamy w zakresie usług medycznych. - Pieprzyć Wewnętrznych i pieprzyć ich magiczny Żel-O. Wolę mieć porządną protezę skonstruowaną przez Pasiarzy niż coś, co te kutasy hodują w laboratoriach. Od samego używania tego ich śmiesznego członka czujesz się jak chuj - stwierdził Paj, a po chwili dodał: - Bez urazy, pierwszy. - Nie jestem obrażalski. Cieszę się, że odzyskujesz sprawność - stwierdził Holden. - Powiedz mu ten drugi kawał - zaproponował Paj z przewrotnym uśmieszkiem. Shed lekko pokraśniał. - Usłyszałem go od kogoś innego - powiedział medyk, unikając wzroku Holdena. Mówią, że potrzeba czasu, żebyś się zaprzyjaźnił z protezą, żeby zaznać przyjemności, gdy walisz konia. Holden milczał przez chwilę, wstrzymując się od komentarza przez czas

wystarczający, żeby uszy Sheda zapłonęły czerwienią piwonii. - Dobrze wiedzieć - powiedział. - A co z martwicą? - No, wdała się niewielka infekcja - przyznał Shed. - Ale czerwie mają ją pod kontrolą, a stan zapalny na tym etapie jest rzeczą pożądaną, więc dopóki się nie rozprzestrzenia, nie zwalczamy jej zbyt intensywnie. - Czy Paj będzie gotowy do wzięcia udziału w następnym rejsie? - zapytał Holden. Paj po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy zmarszczył brwi. - Tak, do cholery. Zawsze jestem gotowy. To mój fach, sir. - Prawdopodobnie tak - uściślił Shed. - Wszystko zależy od tego, ile zajmie montaż protezy. Ale jak nie poleci w najbliższy rejs, to weźmie udział w następnym. - Pieprzysz - warknął Paj. - Mogę jedną ręką holować lód lepiej niż połowa patałachów, jakich masz na tej łajbie. - No i git - odpowiedział Holden, tłumiąc cisnący mu się na wargi uśmiech. - Dobrze wiedzieć. Tak trzymaj. Podczas gdy Shed wyskubywał kolejnego czerwia, Paj skwitował wypowiedź pierwszego gniewnym parsknięciem. Holden wrócił do windy i tym razem wybrał cel bez wahania. Wewnętrznego wystroju konstrukcji i wyglądu nawigacyjnej centrali Canterbury’ego nie stworzono po to, żeby robiła wrażenie. Wielkie na całą ścianę ekrany, jakie sobie wyobrażał Holden, zanim zaciągnął się do floty, widywało się głównie na najcięższych okrętach, ale i tutaj mo
Pornograficzna podróż
Studentka z Polski bawi się czerwonym dildo
Filmy Porno Orzel - Dee Williams, Robienie Loda

Report Page