Już wie, jak smakuje Murzyn

Już wie, jak smakuje Murzyn




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Już wie, jak smakuje Murzyn
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Pobierz ebook: PDF EPUB MOBI FB2 TXT
Potrzebujemy Twojej pomocy! Na stałe wspiera nas 429 czytelników i czytelniczek. Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 1000 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?
Lektury szkolne za darmo dla każdego dzieciaka? To możliwe dzięki wsparciu darczyńców takich jak Ty! Kliknij i dorzuć się >>>
(…) ponieważ nie mogło byś inaczej — (…) ponieważ nie
mogło być inaczej; Dobrze sprawiliście się” — „Dobrze sprawiliście się”; (…) ledwie mogliśmy ustać na nogach Kapitan Allistoun, krzepki i smukły, (…) — (…) ledwie mogliśmy ustać na nogach. Kapitan Allistoun, krzepki i smukły, (…); Gdy ośmielaliśmy się poddawać dyskusji tego twierdzenia, (…) — Gdy ośmielaliśmy się poddawać dyskusji jego twierdzenia, (…).
Poczynając od wieczoru, gdy Dżems Wait zjawił
się na okręcie — spóźniwszy się na przegląd załogi —
aż do chwili gdy, spowity w płótno żaglowe, opuścił
nas na pełnym morzu przez otwór w burcie, miałem
z nim wiele do czynienia. Wchodził w skład mojej
warty. W brytyjskim kasztelu Murzyn czuje się osamotniony. Nie uważają go za kamrata. A Dżems Wait,
drżący przed śmiercią, z której uczynił swoją wspólniczkę, był jednak pewnego rodzaju oszustem. Zawładnął
naszym współczuciem, gardził naszą uczuciowością, zwyciężał nasze podejrzenia.
Ale w książce jest niczym: koncentruje tylko zbiorową psychologię okrętu i stanowi oś akcji. Jednakże
drogim mi bardzo jest ten, którego zwiemy „Murzynem” w moim kółku rodzinnym i wśród przyjaciół.
Albowiem książka snująca się wokół jego postaci jest
dziełem, na które można się zdobyć raz tylko jeden
w życiu.
Książka ta stanowi o mojej wartości — może nie
jako powieściopisarza, ale jako artysty dążącego do bezwzględnej szczerości wyrazu. Jej kartki — to hołd głębokiej, wiernej miłości, złożony okrętom, żeglarzom,
wichrom i niezmiernym obszarom mórz — tym rzeźbiarzom mojej młodości, towarzyszom najlepszych lat mego
życia.
Gdy napisałem ostatnie wyrazy tej książki, świadomość dokonanego zadania przepełniła mi duszę i zrozumiałem, że rozstanie moje z morzem jest nieodwołalne, że odtąd przeznaczono mi być pisarzem. I, prawie
nie odkładając pióra, napisałem przedmowę, usiłując
wyrazić, w jakim duchu przystępuję do zadań nowego
życia. Stosownie do udzielonej mi wówczas rady, która
(jak mi się teraz zdaje) była niewłaściwa, przedmowa
nie została włączona do książki. Ale nieżyjący już
W. E. Henley, który w tym czasie (1897) miał odwagę
drukować w „New Review” mojego „Murzyna”, osądził,
że warto ją zamieścić jako posłowie przy końcu ostatniej części powieści.
Cieszę się, że książka, która mnie tak bardzo obchodzi, będzie znów wydana przez moich przyjaciół
i wydawców, pp. Doubleday, Page & Comp. i że ukaże
się pod swoim właściwym tytułem jako Murzyn
z załogi Narcyza .
Pół okresu obejmującego pokolenie minęło już od
czasu, gdy W. E. Henley polecił mi powtórzyć po przeczytaniu dwu rozdziałów: „Powiedzcie Conradowi, że
jeśli cała powieść stoi na wysokości tej próbki, pomieszczę ją napewno w «New Review»”. Najmilsze to ze
wspomnień mojego literackiego żywota!
Chcemy, aby każde dziecko w Polsce miało wygodny i bezpłatny dostęp do lektur szkolnych - zróbmy to razem! Wspieraj Wolne Lektury stałą wpłatą! Kliknij, by dowiedzieć się więcej >>>
Dzieło, chociażby najskromniejsze, które pragnie
stanąć na wyżynie sztuki, winno nosić jej piętno w każdym zdaniu. Sztukę zaś można określić jako wysiłek
ducha, dążący do wymierzenia najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie na jaw
prawdy — wielorakiej i jedynej — ukrytej pod wszelakimi pozorami. Jest to usiłowanie, aby wykryć
w kształcie prawdy, w jej barwach, w jej świetle, w jej
cieniach — w zmienności materii i w przejawach życia — to, co jest podstawowe, co jest trwałe i zasadnicze; jedyną cechę, która wyjaśnia i przekonuje —
rdzeń wszelkich zjawisk. Artysta, podobnie jak myśliciel lub uczony, szuka prawdy i przywołuje ją. Przejęty widowiskiem świata myśliciel zagłębia się w dociekaniach, uczony w faktach; wynurzywszy się z nich,
zwracają się do tych cech naszej istoty, które uzbrajają
nas najlepiej na ryzykowną walkę z życiem. Przemawiają z wyżyn swego autorytetu do naszego rozsądku,
naszej inteligencji, naszego pragnienia spokoju albo
pragnienia przygód; nierzadko do naszych uprzedzeń,
czasem do naszych obaw, często do naszego egoizmu —
a zawsze do naszej łatwowierności. Słów ich słucha się
z szacunkiem, gdyż ludzie ci mają do czynienia ze
sprawami wielkiej wagi; z kulturą naszych dusz i z pieczą należną naszemu ciału; z urzeczywistnieniem naszych ambicji, z udoskonaleniem naszych środków
i uświetnieniem drogich nam celów.
Postawiony wobec tegoż samego zagadkowego widowiska, artysta zstępuje wgłąb siebie samego i w tej
samotnej krainie walki i napięcia znajduje treść swojego wezwania — jeśli na to zasłużył i jeśli mu sprzyja
szczęście. Wezwanie jego zwraca się do naszych mniej
jaskrawych właściwości; do tych cech naszej istoty,
które — ze względu na bojowe warunki życia —
usuwają się w głąb nas samych i kryją poza bardziej odpornymi i twardymi właściwościami — tak
jak ciało ulegające zranieniu kryje się w stalowej kolczudze.
Wezwanie artysty mniej jest głośne a bardziej głębokie, mniej wyraźne a bardziej wzruszające — i prędzej zapomniane. Lecz skutek jego trwa wieczyście.
Zmienna wiedza mijających pokoleń odrzuca idee,
wątpi o faktach, burzy teorie; artysta zaś przemawia
do tej części naszego jestestwa, która nie jest zależna
od wiedzy; do tego czegoś w nas, co jest darem, a nie
nabytkiem i — jako taki — mniej jest przemijające.
Artysta oddziaływa na naszą skłonność do zachwytu
i podziwu, na świadomość tajemnicy przenikającej nasze
istnienie, na odczucie litości, i piękna, i bólu; na tajną,
bliźnią więź łączącą nas ze wszechstworzeniem i na
subtelne, lecz niezłomne poczucie solidarności, która
jednoczy samotne, nieprzeliczone serca; na wspólność
w marzeniach, w radości, w smutku, w dążeniach,
w złudzeniach, w nadziei, w trwodze — wspólność,
która wiąże ludzi ze sobą, która spaja w jedno całą
ludzkość — umarłych z żywymi, i żywych z tymi, co
się mają narodzić.
Tylko podobne myśli, czy też raczej uczucia, mogą
do pewnego stopnia wyjaśnić cel moich usiłowań w niniejszym opowiadaniu; usiłowań dążących do przedstawienia niespokojnego epizodu z życia kilku ludzi,
wyjętych z pogardzanego środowiska zahukanych prostaków, którzy nigdy do głosu nie dochodzą. Albowiem jeśli jest choć cząstka prawdy w powyżej uczynionym wyznaniu, jasnym się staje, że nie ma na ziemi zakątka — czy mrocznego, czy też jaśniejącego wspaniałością — który by nie zasługiwał choć na przelotne
spojrzenie podziwu i litości. Pobudkę tę można uznać
za wyjaśniającą sam przedmiot dzieła — ale niniejsza
przedmowa, która jest po prostu wyznaniem dokonanych wysiłków, nie może się na tym zakończyć, gdyż
wyznanie to nie jest jeszcze zupełne.
Powieść — o ile w ogóle dąży do tego, aby się stać
dziełem sztuki — przemawia do naszego temperamentu.
I zaiste, winna być — zarówno jak malarstwo, jak
muzyka, jak każda inna sztuka — wezwaniem indywidualnego temperamentu, skierowanym do wszelkich
innych niezliczonych temperamentów, których subtelna
i nieodparta siła nadaje mijającym zdarzeniom prawdziwą ich treść i stwarza duchową, uczuciową atmosferę odpowiednią danemu miejscu i czasowi. Podobne
wezwanie musi być rzucone przez zmysły, o ile ma
oddźwięk wywołać; i nie może się to stać w inny
sposób, gdyż temperament — indywidualny czy zbiorowy — niedostępny jest jakimkolwiek rozumowaniom.
Tedy wszelka sztuka przemawia pierwotnie do zmysłów, i artystyczny cel, wyrażony słowem pisanym,
musi również do zmysłów przemawiać, jeśli jego podniosłym hasłem jest dotarcie do tajnej sprężyny drgającej wzruszeniem. Musi dążyć gorliwie do plastyki —
jak rzeźba, do pełni kolorytu — jak malarstwo, i do
czarodziejskiej wnikliwości muzyki, która jest sztuką
nad sztuki. Jedynie przez nieugiętą wolę, aby formę
z treścią zespolić, jedynie przez niezachwiane, bezustanne dążenie do wypukłości i harmonii zdań można
zbliżyć się do plastyki, do barwy; nawet czarodziejskie
błyski natchnienia mogą zalśnić przelotnie nad pospolitą powierzchnią słów — tych starych, starych słów,
wyszarzałych i zniekształconych przez wieki niedbałego
posługiwania się nimi.
Szczere usiłowanie, aby osiągnąć ten twórczy cel,
aby dotrzeć do niego tak blisko, jak tylko siły pozwolą,
aby posuwać się naprzód, nie dając się odstraszyć zwątpiałości, wyczerpaniu czy zarzutom — oto jedyne usprawiedliwienie dla twórcy piszącego prozą. Jeśli sumienie
jego jest czyste, odpowie w następujący sposób wszystkim, co przesiąknięci wiedzą dążą do korzyści bezpośredniej, żądając aby ich zbudował, pocieszył, zabawił;
którzy domagają się, aby ich w mgnieniu oka zmienił
na lepsze, aby dodał im odwagi, aby przeraził ich, czy
zgorszył, czy zachwycił — Oto jak im wszystkim
odpowie — Cel, który staram się osiągnąć, jest następujący: chcę, abyście przez potęgę pisanego słowa
mogli słyszeć, czuć, a przede wszystkim — widzieć.
Tylko to, nic więcej; a to jest wszystko. Jeżeli mi się
powiedzie, znajdziecie w moim dziele to, czego pożądacie: pociechę, zachętę, przerażenie i zachwyt —
a może i ten błysk prawdy, którego zapomnieliście się
domagać.
Zdobyć się na odwagę i wydrzeć szmat życia nieubłaganemu czasowi — to dopiero początek zadania.
Właściwy cel, do którego się przystępuje z tkliwością
i wiarą, polega na tym, aby ten ocalony fragment
życia dźwignąć pewną dłonią — bez wahania i bez
lęku — i ukazać go wszystkim oczom w świetle szczerości. Oddać jego tętno, jego barwę, jego kształt, i poprzez jego ruch, kształt i barwę objawić istotę jego
prawdy, odsłonić tajne źródło jego natchnienia: siłę
i namiętność — rdzeń każdej ważkiej chwili. Jeśli się
ma za sobą zasługę i szczęście, samotny ten wysiłek
może niekiedy osiągnąć taką szczerość i jasność wyrazu, że objawiony obraz żalu czy litości, grozy czy
wesela, obudzi w sercach widzów uczucie owej nieodpartej wspólności — wspólności w tajnym źródle bytu,
w znoju, w weselu, w nadziei i w niepewności losu —
uczucie, które wiąże ludzi ze sobą i jednoczy ludzkość
z widzialnym światem.
Z tego wynika, że ktokolwiek bądź — słusznie, czy
niesłusznie — wyznaje powyższe przekonania, ten nie
może hołdować wiernie czasowym prawidłom swojego
rzemiosła. Trwała ich podstawa — prawda — którą każde
z prawideł przesłania tylko częściowo, winna pozostać
z twórcą jako najcenniejszy z jego skarbów; ale wszelakie hasła: realizm, romantyzm, naturalizm, nawet
nieoficjalny sentymentalizm (którego niesłychanie trudno
się pozbyć, jak żebraka) — wszystkie te bożki po krótkim okresie współżycia muszą twórcę opuścić — choćby
na samym progu świątyni — i pozostawić go sam na
sam z chwiejnym sumieniem i pełną świadomością niezmiernych trudności swej pracy. W tej niepokojącej
samotności nawet wzniosłe hasło sztuki dla sztuki traci
podniecający dźwięk pozornej niemoralności. Słychać
je jak gdyby gdzieś z oddali. Nie jest już okrzykiem;
dochodzi tylko jako szept — często niezrozumiały —
lecz przynoszący chwilami nikłą otuchę.
Bywa niekiedy, że wyciągnięci wygodnie w cieniu
przydrożnego drzewa śledzimy poruszenia rolnika w dalekim polu. Po niejakim czasie zaczyna nas trochę
zaciekawiać, co za pracę ten człowiek właściwie wykonywa. Patrzymy jak się porusza, jak macha rękami,
jak schyla się i podnosi, jak się namyśla i bierze znów
do pracy. Przydałoby to uroku bezczynnym naszym
chwilom, gdybyśmy wiedzieli, jaki jest cel jego wysiłków. Dowiedziawszy się, że usiłuje dźwignąć kamień,
wykopać rów, czy wykarczować drzewo, przypatrujemy
się z zajęciem bardziej istotnym; skłonni jesteśmy darować mu rozdźwięk, jaki wnosi jego krzątanina w kojący spokój krajobrazu; a jeśli jesteśmy w przyjacielskim nastroju, przebaczymy mu nawet niepowodzenie
w pracy. Wiemy już, do czego dążył, widzieliśmy jego
usiłowania; może nie miał sił dostatecznych, może nie
znał się na rzeczy. Więc przebaczamy, idziemy w swoją
drogę — i zapominamy.
Podobnie dzieje się z pracownikiem sztuki. Sztuka
jest długa, życie krótkie — a powodzenie gdzieś hen
daleko. Tedy wątpiąc, czy starczy nam sił na tak daleką
podróż, rozprawiamy po trochu o celu — celu sztuki —
który jest porywający, trudny do osiągnięcia, zasnuty
mgłami. To nie jest jasna logika olśniewającego wywodu, ani też odsłonięcie jednej z okrutnych tajemnic,
które zwą Prawami Natury. Cel niemniej wielki, lecz
trudniejszy do osiągnięcia.
Zatrzymać — na przeciąg jednego tchnienia — ręce
trudzące się w przyziemnej pracy; zmusić ludzi, wpatrzonych w odległe cele, aby ujrzeli przez chwilę otaczający ich przepych kształtów i barw, światła i cienia;
sprawić, że na mgnienie przystaną, aby spojrzeć, aby
westchnąć, aby się uśmiechnąć — oto cel trudny i nieuchwytny, dostępny tylko niewielu wybranym. Lecz
tym, co mają za sobą zasługę i szczęście, udaje się
niekiedy wypełnić nawet i to zadanie. A gdy jest
spełnione — patrzcie! oto cała prawda życia: chwila
wizji, westchnienie, uśmiech — i powrót do wieczystej ciszy.
Pan Baker, starszy oficer na okręcie Narcyz, przestąpił próg swej oświetlonej kajuty i znalazł się w ciemnościach tylnego pokładu. Na górnym pomoście, nad
głową jego, strażnik nocny uderzył w dzwon po dwakroć. Była godzina dziewiąta. Pan Baker zawołał do
tego człowieka na górze:
— Knowles, czy wszyscy ludzie już są na pokładzie?
Wolne Lektury to biblioteka, która jest czynna 24 godziny na dobę i w dodatku można z niej korzystać bez wychodzenia z domu. No i można tam znaleźć mnóstwo klasycznych pozycji, również tych mniej oczywistych
Knowles, utykając po schodach, zszedł na dół, po czym odrzekł z namysłem:
— Zdaje mi się, że tak. Są wszyscy nasi starzy
i przyszło trochę nowych… I jedni, i drudzy powinni
już tu być.
— Powiedz bosmanowi, niech mi tu przyśle ich
wszystkich i każ któremu z chłopców przynieść jaką
dobrą lampę. Chcę zrobić przegląd załogi.
Główny pokład ku tyłowi statku — ku rufie —
był ciemny, ale bliżej środka, z otwartych drzwi kasztelu, czyli izby czeladnej, dwie smugi jaskrawego światła
przecinały mrok cichej nocy, która legła nad okrętem.
Wrzawa głosów dolatywała stamtąd i widać było ludzi
kręcących się tam i sam, od lewej burty na prawą:
z bakortu na sztymbork. Co chwila pojawiały się na
jasnym tle drzwi otwartych sylwety ludzkie, zupełnie
czarne, nieuwypuklone dla oka, podobne raczej do
płaskich figurek wyciętych z blachy.
Okręt gotów do wyruszenia na pełne morze. Cieśla
wkołatał już ostatni klin w uszczelniacze głównej luki,
odrzucił ciężki młot i teraz oto wyciera sobie powoli
twarz, właśnie z uderzeniem godziny dziewiątej. Deski
pokładu wyszorowano. Dźwig łańcuchowy, to jest kabestan, naoliwiono, by mógł windować kotew. Gruba
lina holownicza w długich przegubach leży z boku
głównego pokładu, a koniec jej, przerzucony przez
burtę, zwisa i czeka na holownik, który nadejdzie,
pluszcząc, gwiżdżąc hałaśliwie, rozgorączkowany i zasnuty dymem wśród czystości i spokoju chłodnego
ranka. Kapitan, który wysiadł był na ląd, celem najmu
ludzi dla skompletowania załogi, jeszcze nie wrócił.
Również nie ma jeszcze oficerów, korzystających na lądzie z chwili wytchnienia po całodziennej pracy.
Wkrótce po zmierzchu zaczęła wracać ta czeladź, która
miała na dziś urlopy; razem z nią przybywali i nowozaciężni. U wioseł szalup biało odziani przewoźnicy
z Azjatów darli się najokropniej o zapłatę, zanim jeszcze
przybili pod schodki okrętu. Gorączkowy, wiercący
w uszach bełkot wschodniego języka zmagał się z okrzykami podchmielonych marynarzy, odpowiadających na
bezczelne nadzieje i niecne uroszczenia tych Azjatów
grzmotami klątw i bluźnierstw. Wykrzykiwaniu sum
od pięciu ann do połowy rupii towarzyszyło takie rozjuszone wycie i taki lamentujący kwik, że rozdzierały
one na strzępy świetlaną, gwiaździstą ciszę wschodniej
nocy. Całemu zaś nawodnemu światu w przystani bombajskiej zgiełk ten oznajmiał, że nowozaciężni znaleźli
się na pokładzie Narcyza.
Wrzaskliwy rozgardiasz uciszał się stopniowo. Łódki
przestały nadpływać w pluskających grupkach, po trzy
lub cztery, lecz przesuwały się pojedynczo wzdłuż
okrętu. Hałaśliwe kłótnie i wycia przeszły w cichy
pomruk narzekań i biadań, które tłumiły wołania:
„Ani pajsa więcej! Idź do wszystkich diabłów!” —
okrzyk rzucany przez jakiś ciemny kształt ludzki, gramolący się z długą torbą na zwodzone schodki.
W izbie czeladnej nowicjusze sterczą między osznurowanymi pudłami i tobołami z pościelą; gestykulują
zawzięcie, zawierając znajomość ze starymi, co porozsiadani na dwóch rzędach prycz jeden nad drugim,
spoglądają na tamtych krytycznie, choć nie wrogo.
Dwie podkręcone wysoko lampy oświetlają kasztel jaskrawym, twardym światłem. Sztywne kapelusze z wycieczek na ląd zsuwano teraz niedbale na tył głowy,
lub rzucano na pokład, gdzie poniewierały się wśród
łańcuchów kotwicowych. Szeroko otwarte, białe kołnierze obramiały czerwone twarze majtków. Potężne
ich ramiona wynurzały się z białych rękawów koszul.
Nieustający rozgwar głosów przerywały raz po raz
salwy śmiechu lub ochrypłe nawoływania: „Bierz tę
koję, bracie… Nie rusz jej!… Na jakim okręcie służyłeś
ostatnio?… Znam ten żaglowiec… Przed trzema laty
w Puget Sound… Ta koja zacieka, mówię ci!… Hej,
pomóżcie nam wciągnąć tę skrzynię!… Czy nie ma tam
który z brzegu butelczyny?… Daj no mi nieco prymki…
Znam tę barkę; jej szyper zapił się na śmierć… Galant to był: płukał się starannie, ale od wewnątrz.
Tak, lubił to!… Zamkniecie wy tam wreszcie gęby,
czy nie?… A ja wam powiadam tak: dostaliście się na
pokład jakiegoś dwumasztowego obibrzega, gdzie potrafią wyżyłować z każdego wszystkie jego siły, żeby
ich!”…
Mały urwis nazwiskiem Craik, przezywany Belfastem, plótł niestworzone rzeczy o statku, kłamiąc
umyślnie, ażeby nowicjusze mieli o czym rozmyślać.
Archie siedział w poprzek swego kuferka i gorliwie
przetykał igłą jakiś biały gałganek — łatkę do błękitnych spodni. W natłoczonym ludźmi kasztelu mieszały
się czarne żakiety i sztywne kołnierzyki z pospólstwem
nóg bosych, obnażonych ramion i pstrych koszul, rozchełstanych na włochatej piersi. Wśród gęstych wyziewów tytuniowych kotłowała się ta ciżba: miotała
się, rzekniesz, w bójce czy też w borykaniach jakowychś. Mówili wszyscy naraz, a klęli co chwila. Fin
rosyjski, w żółtej, czerwono pręgowanej koszuli, spoglądał w górę rozmarzonym wzrokiem spod szopy
nastroszonych włosów. Para olbrzymów — dwaj młodzi
Skandynawowie o dziecinnych twarzach — pomagali
sobie wzajem przy rozkładaniu pościeli, z milczącym
uśmiechem przyjmując tę wrzawę błahych przekleństw
i nieszkodliwych złorzeczeń. Stary Singleton, pierwszy
majtek okrętu i człek najstarszy wiekiem, siedział sobie
osobno tuż pod lampami, obnażony do pasa; masywna
jego pierś i monstrualne bicepsy były wytatuowane
jak u wodza ludożerców. Między deseniami niebieskiej
i czerwonej pisanki lśniła jak atłas biała jego skóra.
Oparty nagim grzbietem o koło bukszprytu, czytał
jakąś książkę, trzymając ją na odległości ramienia przed
swoją wielką, ogorzałą twarzą. W okularach, z majestatyczną siwą brodą, przypominał jakiegoś uczonego
patriarchę dzikich, uosabiającego pogodną mądrość barbarzyńcy wobec bluźnierczej zgiełkliwości świata. Czytał „Pelham'a”, powieść Bulwera Lyttona. Dziwne,
zdumiewające zjawisko przedstawia popularność tego
autora w czeladnych izbach okrętów na południowych
morzach. Jakie uczucia mogą się budzić pod wpływem
jego gładkich i tak fenomenalnie nieszczerych zdań,
w duszach tych prostych, wielkich dzieci, zamieszkujących ciemne, tułające się po morzach przytuliska
człowiecze? Jakiż sens znajdują te surowe, naiwne
dusze w wyszukanej jego gadatliwości? Jaką podnietę?
Jakie zapomnienie czy też ukojenie? Tajemnica! Może
działa tu urok niezrozumiałości? Czar nieprawdopodobieństwa? A mo
Porno Sex Filmiki - Ivy Lebelle, Milf
Napalona blondi szarpie chuja buzią
Gruby chuj pana profesora

Report Page