Jego ulubiona kochanka

Jego ulubiona kochanka




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Jego ulubiona kochanka

Przekład : Krzysztof Majer Ilustracja : Ola Sadownik


Więcej tekstów w kategoriach Proza , Przekład :


Przekład : Bohdan Zadura Ilustracja : Paulina Adamowska

Przekład : Miłosz Waligórski Ilustracja : Rafał Kwiczor

Copyright © 2022 Magazyn Wizje | stronę wykonała Janka Uryga na podstawie projektu Meg Krajewskiej
W 1988 roku, mimo nieprzychylności wydawców, David Markson – wówczas już sześćdziesięcioletni autor kilku powieści – zdołał wreszcie opublikować Wittgenstein’s Mistress . Książkę kupiło chicagowskie Dalkey Archive Press, specjaliści od literatury nietypowej: Flanna O’Briena (rzecz jasna), Djuny Barnes, Harry’ego Mathewsa czy Raymonda Queneau. Do największych orędowników tej powieści należał później David Foster Wallace, co oczywiście dla jednych było zachętą, a innych skutecznie odstręczyło. Podobny był pewnie efekt nazwiska obecnego w tytule.
Jest to rzeczywiście książka osobna, a na pewno osobliwa: obsesyjna, przewrotna, dowcipna, przejmująco smutna. Skazana na pierwszą osobę liczby pojedynczej, w bardzo szczególnym sensie post-apokaliptyczna, w nietuzinkowy sposób erudycyjna. Zwrócił mi na nią uwagę dziesięć lat temu Mark Tardi, zaprzyjaźniony poeta amerykański i kolega z łódzkiej anglistyki, mówiąc, że to jego ulubiona powieść. Podarował mi też egzemplarz, za co jestem mu bardzo wdzięczny.
Myślę, że poniższy fragment daje jakiś obraz całości: tak to dalej jedzie, przez dwieście stron z górą, piętrząc aluzje, podejrzane anegdoty i poznawcze nieporozumienia – bez rozdziałów, dłuższych akapitów i „światła” między nimi, a nawet bez cudzysłowów, średników i dwukropków. Jedzie oczywiście po angielsku. Staram się w tej próbce znaleźć Marksonowi, czy też jego Kate, głos w innym języku. Marzy mi się polska Kochanka Wittgensteina . 
Z początku zdarzało mi się zostawiać wiadomości na ulicy. Ktoś mieszka w Luwrze, mówiły niektóre z nich. Albo w National Gallery. Naturalnie mogły mówić coś takiego tylko kiedy byłam w Paryżu albo w Londynie. Ktoś mieszka w Metropolitan Museum, mówiły, kiedy jeszcze byłam w Nowym Jorku. Oczywiście nikt się nie zjawił. W końcu przestałam zostawiać wiadomości. Prawdę mówiąc, zostawiłam pewnie ze trzy, cztery, nie więcej. Nie mam pojęcia, jak dawno robiłam to wszystko. Gdybym musiała zgadywać, zgadywałabym pewnie, że dziesięć lat temu. Chociaż mogło to być jeszcze parę lat wcześniej. No i oczywiście wtedy przez jakiś czas byłam całkiem szalona. Nie wiem przez jaki czas, ale przez jakiś. Nie po kolei w głowie. Którego to zwrotu nigdy dobrze nie rozumiałam, a przynajmniej tak mi się teraz wydaje, gdy nagle przyszło mi go użyć. Nie po kolei w głowie, bo oszalała, czy nie pamięta, co było kiedy? W każdym razie co do tego szaleństwa raczej nie było wątpliwości. Na przykład kiedy wybrałam się samochodem w tamten mało znany turecki zakątek, żeby zwiedzić wykopalisko starożytnej Troi. I z jakiegoś powodu najbardziej mi zależało, żeby zobaczyć rzekę, o której też czytałam, że płynie obok cytadeli aż do morza. Nazwy rzeki nie pamiętam, ale okazała się mulistym strumieniem. I wcale nie miałam na myśli morza, tylko Dardanele, które nazywano kiedyś Hellespontem. Nazwę Troi też oczywiście zmieniono. Na Hisarlik. Pod wieloma względami byłam rozczarowana, bo wykopalisko jest zadziwiająco małe. Niewiele dłuższe od zwykłej przecznicy, a wysokie na kilka pięter, praktycznie rzecz biorąc. Za to z ruin widać górę Idę, chociaż dzieli je wielka odległość. Była późna wiosna, ale na górze leżał śnieg. Wydaje mi się, że ktoś z tych starych opowieści wspiął się tam, żeby umrzeć. Chyba Parys. Chodzi mi oczywiście o kochanka Heleny. Ranionego gdzieś pod koniec tamtej wojny. Zwiedzając Troję, myślałam właściwie przede wszystkim o Helenie. A przez pewien czas, jak właśnie miałam dodać, marzyło mi się nawet, że na brzegach wciąż stoją greckie okręty. Cóż, byłoby to całkiem niegroźne marzenie. Z Hisarlik nad wodę piechotą jest może godzina drogi. A na drugą stronę planowałam przeprawić się zwykłą wiosłówką, i potem ruszyć samochodem w głąb Europy, przez Jugosławię. To znaczy chyba przez Jugosławię. W każdym razie na drugim brzegu są pomniki żołnierzy, którzy zginęli tam podczas pierwszej wojny światowej. Z kolei na brzegu trojańskim można znaleźć pomnik w miejscu, gdzie pochowano Achillesa, chociaż było to znacznie dawniej. A przynajmniej twierdzi się, że pochowano tam Achillesa. W każdym razie wydaje mi się niesamowite, że młodzi ludzie ginęli tam na wojnie tak dawno temu, a potem znów w tym samym miejscu, trzy tysiące lat później. Tak czy inaczej zmieniłam wtedy plany co do przekraczania Hellespontu. A raczej Dardaneli. Wyszukałam sobie motorówkę, żeby popłynąć przez greckie wyspy do Aten. Chociaż zamiast map miałam tylko stronę wyrwaną z atlasu, dotarcie do Grecji zajęło mi raptem dwa niespieszne dni. Spora część szczegółów dotyczących tej antycznej wojny jest z pewnością znacznie przesadzona. A jednak pewne rzeczy mogą człowieka wzruszyć. Na przykład kiedy po dniu czy dwóch zobaczyłam Partenon w późnym popołudniowym słońcu. To było chyba tej zimy, kiedy mieszkałam w Luwrze. Paląc artefakty i ramy obrazów, żeby się ogrzać, a wszystko to w sali ze złą wentylacją. Ale później, wraz z pierwszymi oznakami odwilży, zmieniając auta, kiedy tylko kończyła się benzyna, ruszyłam przez Rosję Centralną, żeby dostać się z powrotem do domu. To wszystko bez wyjątku prawda, nawet jeśli, jak już mówiłam, zdarzyło się dawno temu. I nawet jeśli, jak już również mówiłam, bardzo możliwe, że byłam wtedy szalona. Z drugiej strony wcale nie mam pewności, czy byłam szalona, jadąc wcześniej przez Meksyk. Choć może wtedy akurat tak. Jadąc na grób dziecka, które straciłam, jeszcze dawniej, i które miało na imię Adam. Czemu napisałam, że miało na imię Adam? Simon, tak miał na imię mój chłopczyk. Nie po kolei w głowie. Czyli że można nawet na chwilę zapomnieć imię jedynego dziecka, które miałoby dziś trzydzieści lat? Chyba nie trzydzieści. Powiedzmy, dwadzieścia sześć, albo dwadzieścia siedem. Czyli ja miałabym pięćdziesiąt? W tym domu na plaży jest tylko jedno lustro. Według lustra może i pięćdziesiąt. I według dłoni. Po ich wierzchach już widać. A jednak wciąż miesiączkuję. Nieregularnie, no i często trwa to całymi tygodniami, a potem tak długo nic się nie dzieje, że niemal zapominam. Być może mam góra czterdzieści siedem, czterdzieści osiem lat. Na pewno już kiedyś próbowałam to z grubsza obliczyć, chyba liczyłam miesiące, a przynajmniej pory roku. Ale nawet nie pamiętam, kiedy do mnie dotarło, że już od dawna nie umiem się w tym połapać. Mimo to jestem przekonana, że kiedy to wszystko się zaczęło, zbliżałam się do czterdziestki. Tamte wiadomości malowałam białą farbą. Wielkie drukowane litery na skrzyżowaniach, tak żeby zauważył je ktoś, kto jechałby w jedną albo drugą stronę. W Metropolitan Museum też oczywiście paliłam artefakty. I nie tylko. Zimą przez cały czas paliłam tam ognisko. Ale nie takie jak w Luwrze. W Metropolitan paliłam je w westybulu, tam, gdzie się wchodzi i wychodzi. Skoro o tym mowa, skonstruowałam też nad ogniskiem wysoki blaszany komin. Żeby dym leciał prosto do świetlików, znajdujących się jeszcze wyżej. Do tych świetlików musiałam strzelać, żeby porobić dziury, kiedy już był gotowy komin. Z pistoletu, stojąc na jednym z balkonów. Musiałam uważnie celować, i to pod kątem, żeby dym się ulatniał, a deszcz nie leciał do środka. I tak leciał do środka, ten deszcz. Nie jakoś bardzo, ale trochę tak. No więc potem zaczął też lecieć innymi oknami, kiedy szyby potłukły się same z siebie. A raczej od pogody. Szyby wciąż się tłuką. Tu, w tym domu, mam kilka stłuczonych. Chociaż teraz jest lato. I nie żeby przeszkadzał mi deszcz. Z piętra widać ocean. Tu na dole zasłaniają go wydmy. Właściwie to jest mój drugi dom na tej plaży. Pierwszy doszczętnie spaliłam. Wciąż nie jestem pewna jak to się stało, chociaż niewykluczone, że w trakcie gotowania. Dosłownie na chwilę poszłam na wydmy, żeby się wysikać, a kiedy się odwróciłam, wszystko stało w płomieniach. Te domy na plaży są oczywiście całe z drewna. Mogłam jedynie usiąść na wydmie i patrzeć, jak się pali. Płonął całą noc. Rankami, spacerując wzdłuż plaży, wciąż zwracam uwagę na spalony dom. Rzecz jasna, to, na co zwracam uwagę, nie jest spalonym domem, tylko szczątkami domu. Skłonni jesteśmy nadal myśleć o domu jako o domu, nawet jeśli najwyraźniej niewiele z niego zostało. Ten obecny, muszę przyznać, trzyma się całkiem nieźle. Kiedy znów spadnie śnieg, będzie to już chyba trzeci raz, odkąd tu mieszkam. Być może powinnam sporządzić listę innych miejsc, w których byłam, nawet jeśli nikomu poza mną się to nie przyda. A więc najpierw stare poddasze w SoHo, jeszcze przed Metropolitan Museum. I potem te wszystkie podróże. Chociaż z pewnością i w tym się już pogubiłam. Pamiętam jednak, że któregoś ranka siedziałam w aucie z kierownicą po prawej stronie, patrząc, jak Stratford-on-Avon znika pod warstwą śniegu. Co na pewno należy do rzadkości. I jeszcze że tej samej zimy prawie przejechał mnie samochód, w którym nikogo nie było, pędzący w dół wzgórza niedaleko Hampstead Heath. Ten samochód, w którym nikogo nie było, a który pędził w dół wzgórza, da się wytłumaczyć. Da się go wytłumaczyć, rzecz jasna, wzgórzem. I też miał kierownicę po prawej stronie. Chociaż to akurat może nie mieć zbyt wiele do rzeczy. W ogóle mogłam być w błędzie, opowiadając wcześniej o zostawianiu na ulicy wiadomości, że ktoś mieszka w National Gallery. Bo w Londynie nie mieszkałam wcale w National Gallery, tylko w Tate Gallery, gdzie jest tyle obrazów Josepha Mallorda Williama Turnera. Z dużą dozą pewności mogę stwierdzić, że mieszkałam w Tate. To też da się wytłumaczyć. Tym mianowicie, że widać stamtąd rzekę. Mieszkając w pojedynkę, człowiek lgnie do widoku wody. Ale też zawsze zachwycałam się Turnerem. Właściwie na moją decyzję mogły po części wpłynąć obrazy, na których malował wodę. Pewnego razu Turner kazał się na kilka godzin przywiązać do masztu, kiedy szalał sztorm, żeby móc potem ten sztorm namalować. Oczywiście tym, co Turner zamierzał namalować nie był sam sztorm, tylko wyobrażenie sztormu. Zauważyłam, że język często jest pod tym względem nieprecyzyjny. Właściwie ta historia z Turnerem przywiązanym do masztu z czymś mi się kojarzy, chociaż nie mogę sobie przypomnieć z czym. Chyba nie mogę sobie też przypomnieć, jakie ognisko paliłam w Tate. Nawiasem mówiąc, w Rijksmuseum, w Amsterdamie, zdjęłam ramę ze Straży nocnej Rembrandta, żeby się ogrzać. Jestem prawie pewna, że mniej więcej w tamtym czasie zamierzałam też dotrzeć do Madrytu, bo w Prado wisi jeden obraz Rogiera van der Weydena, Zdjęcie z krzyża , który chciałam jeszcze raz zobaczyć. Ale z jakiegoś powodu w Bordeaux przesiadłam się do auta, które akurat stało w odwrotnym kierunku. Chociaż niewykluczone, że jednak przekroczyłam granicę hiszpańską i dotarłam aż do Pampeluny. Cóż, zdarzało mi się w tamtym czasie, jak już mówiłam, robić rzeczy całkowicie niezaplanowane. Raz, tylko dlatego, że natknęłam się na furgonetkę Volkswagena pełną piłeczek tenisowych, spuściłam ich całe setki ze szczytu Schodów Hiszpańskich, jedną po drugiej, na wszelkie możliwe sposoby. Patrzyłam, jak odbijają się od drobnych nierówności albo wyślizganych miejsc w kamieniu i zmieniają kierunek, albo zgadywałam, jak daleko która poleci przez piazzę na samym dole. Kilka nawet poleciało na skos, odbijając się od ściany domu, w którym zmarł John Keats. Na domu wisi tabliczka z informacją, że zmarł tam John Keats. Tabliczka, rzecz jasna, po włosku. Giovanni Keats, tak tam go nazwali. Ta rzeka przy wzgórzu Hisarlik to Skamander, jak mi się właśnie przypomniało. W Iliadzie Homera jest to ogromna rzeka. No, może kiedyś taka była. Wiele się może zmienić przez trzy tysiące lat. A jednak, siedząc któregoś wieczoru na odkopanych murach i spoglądając na nią, mogłabym niemal przysiąc, że wciąż widać, jak Grecy rozpalają na brzegu ogniska. Ale, jak już wspominałam, być może wcale nie pozwoliłam sobie na podobną myśl. Nawet jeśli myślenie o pewnych rzeczach jest całkiem niegroźne. A kiedy wstał świt, byłam nawet gotowa uznać go za różanopalcą jutrzenkę. I to pomimo burego nieba. Tymczasem właśnie musiałam zrobić chwilę przerwy, żeby się wypróżnić. W tym celu nie chodzę na wydmy, tylko nad sam ocean, gdzie wszystko zmyje przypływ. Po drodze przystanęłam w lesie obok domu, żeby nazbierać liści. A wracając, poszłam po wodę do źródła, które leży o jakieś sto kroków dalej ścieżką w odwrotnym kierunku. Mam tu też strumień. Tamiza to oczywiście nie jest. Bo mieszkając w Tate, wodę faktycznie przynosiłam z rzeki. Już od dłuższego czasu znów można coś takiego robić. A z Arno, we Florencji, można było pić już nawet wtedy, gdy mieszkałam w Galerii Uffizi. Tak samo z Sekwany, kiedy z Luwru chodziłam z dzbankiem na nabrzeże. Z początku oczywiście piłam tylko butelkowaną wodę. Z początku miałam też odpowiedni sprzęt. Na przykład generatory do zasilania grzejników. Woda i ciepło stanowiły, rzecz jasna, pierwszą potrzebę. Nie pamiętam, co przyszło najpierw, wprawa w podsycaniu ogniska, która pozwoliła mi pozbyć się takich urządzeń, czy odkrycie, że znów można pić wodę, skąd się chce. Być może najpierw przyszła wprawa w podsycaniu ogniska. Nawet jeśli na przestrzeni lat doszczętnie spaliłam dwa domy. Z tym że ten późniejszy, jak już nadmieniłam, przypadkiem. W powody spalenia pierwszego wolałabym się nie wdawać. Ale zrobiłam to całkiem umyślnie. Wtedy w Meksyku, rano, po odwiedzinach na grobie mojego biednego Simona. To był dom, w którym wszyscy kiedyś mieszkaliśmy. Szczerze wierzyłam, że mam zamiar tam zostać, przynajmniej jakiś czas. Rozlałam benzynę po całym pokoju, który należał kiedyś do Simona. Tego ranka jeszcze przez długi czas widziałam we wstecznym lusterku kłęby dymu. Teraz mam dwa ogromne kominki. Mówię o tym domu nad oceanem. A w kuchni staroświecki pękaty piecyk. Piecyk naprawdę polubiłam. A tak w ogóle to Simon miał siedem lat. W okolicy jest sporo owoców leśnych, ileś rodzajów. A za strumieniem, dosłownie o parę minut drogi, rosną najróżniejsze rośliny, na polach, które kiedyś uprawiano i które już oczywiście całkiem zdziczały. Za oknem, przy którym siedzę, wietrzyk hasa wśród dziesięciu tysięcy liści. Słońce przedziera się przez las jasnymi cętkami. Rosną też kwiaty, w wielkiej obfitości. Właściwie to dobry dzień na muzykę, chociaż nie mam jak jej sobie sprawić. Przez lata, gdziekolwiek mnie zaniosło, zwykle znajdowałam sposób, żeby coś włączyć. Ale kiedy zaczęłam pozbywać się urządzeń, trzeba było też zrezygnować z muzyki. Pozbyłam się, zasadniczo, bagażu. Rzeczy, powiedzmy. Jednak od czasu do czasu zdarza mi się usłyszeć w głowie jakąś muzykę. A w każdym razie urywek tego czy owego. Może to być Vivaldi. Albo piosenka Joan Baez. Nie tak dawno usłyszałam nawet cały pasaż z Trojan Berlioza. Gdy mówię usłyszałam, mówię tak tylko, rzecz jasna, w pewnym sensie. Może więc jednak mam jakiś bagaż, nawet jeśli zdawało mi się, że się go pozbyłam. Swego rodzaju bagaż. Czyli taki, który zostaje w głowie, a są nim szczątki wszystkiego, co się kiedykolwiek wiedziało. Na przykład daty urodzin ludzi takich jak Pablo Picasso czy Jackson Pollock, które z pewnością mogłabym nadal wyrecytować z pamięci, gdybym miała taki kaprys. Albo numery telefonów sprzed tych wszystkich lat. Nawet mam tu telefon, o trzy albo cztery kroki od miejsca, w którym siedzę. Z tym że chodziło mi oczywiście o numery działających telefonów. Prawdę mówiąc, jest też drugi telefon, na górze pod oknem, przy siedzisku wyłożonym poduszkami, z którego prawie co wieczór oglądam zachód słońca. Poduszki, tak jak tyle innych rzeczy na tej plaży, są stęchłe. Nawet w najgorętsze dni czuje się wilgoć. Książki się od tego marnują. Książki, nawiasem mówiąc, to też część bagażu, którego się pozbyłam. Nawet jeśli w tym domu wciąż jest dużo takich, które były tu już wcześniej. Powinnam pewnie wspomnieć, że w tym domu jest osiem pokoi, chociaż korzystam jedynie z dwóch albo trzech. Szczerze mówiąc, przez te wszystkie lata zdarzało mi się coś tam czytać. Zwłaszcza w okresie szaleństwa czytałam całkiem sporo. Którejś zimy przeczytałam prawie wszystkie greckie dramaty antyczne. Właściwie nawet przeczytałam je na głos. A każdą doczytaną kartkę wydzierałam i szła w ogień. Puściłam z dymem Ajschylosa i Sofoklesa i Eurypidesa. W pewnym sensie. W innym sensie to Helenę i Klitajmestrę i Elektrę puściłam z dymem. Nie mam pojęcia, czemu. Gdybym wtedy rozumiała, czemu robię coś takiego, z pewnością nie byłabym szalona. A gdybym nie była szalona, z pewnością niczego podobnego bym nie zrobiła. Nie jestem całkowicie przekonana, czy te dwa ostatnie zdania mają jakiś szczególny sens. W każdym razie nie pamiętam też, gdzie dokładnie czytałam te dramaty, paląc po kolei każdą stronę. Niewykluczone, że po wycieczce do starożytnej Troi, która mogła przywieść mi na myśl tamte dramaty. A może czytanie dramatów przywiodło mi na myśl wycieczkę do starożytnej Troi? I tak to się kręciło, to moje szaleństwo. Być może jednak wybierając się do Meksyku, wcale nie byłam szalona. Przecież to żadne szaleństwo, chcieć odwiedzić grób zmarłego synka. Z pewnością jednak byłam szalona, kiedy przejechałam autem całą Alaskę, aż po Nome, by skierować później łódź na Cieśninę Beringa. Nawet jeśli tym razem zdobyłam zawczasu mapy. No i kiedyś znałam się na łodziach. Ale mimo wszystko. Później, paradoksalnie, przez całą Rosję na zachód przedostałam się prawie bez map. Wystarczy każdego ranka wyjeżdżać z miejsca, w którym stoi słońce, a potem za dnia czekać, aż pojawi się z przodu. Podążać za słońcem, i tyle. Podczas jazdy rozmyślałam o Fiodorze Dostojewskim. A raczej bacznie się rozglądałam za Rodionem Romanowiczem Raskolnikowem. Czy zatrzymałam się w Ermitażu? Czemu nie pamiętam, czy był jakiś postój w Moskwie? No tak, całkiem możliwe, że minęłam Moskwę, nawet tego nie zauważywszy, bo przecież ani trochę nie mówię po rosyjsku. Oczywiście nie tylko nie mówię po rosyjsku, ale i po rosyjsku nie czytam. I czemu napisałam to pretensjonalne zdanie o Dostojewskim, skoro nie mam teraz pojęcia, czy choćby jedną chwilę poświęciłam na myślenie o tym człowieku? A więc znów bagaż. Jeśli nie wtedy, to przynajmniej tu i teraz, kiedy stukam na maszynie. Co prawda, kiedy minęłam ostatnią wyspę i zacumowałam motorówkę, żeby poszukać kolejnego auta, być może nawet zaskoczyły mnie rosyjskie rejestracje. Bo miałam niejasne wrażenie, że powinnam być w Chinach. Chociaż dopiero teraz mnie tknęło, że nieco chińskiego bagażu też się oczywiście ma. Nieco. Chyba nie trzeba ilustrować tego faktu przykładami. Nawet jeśli pisząc te słowa, popijam akurat herbatę souchong. A Ermitaż znajduje się być może w Leningradzie. Z drugiej strony nie mam żadnych wątpliwości, nawet najmniejszych, że szukałam Raskolnikowa. Traktując Raskolnikowa jako pewien symbol, można z całą pewnością stwierdzić, że właśnie jego szukałam. Chociaż równie dobrze można stwierdzić, że szukałam Anny Kareniny. Albo Dymitra Szostakowicza. Oczywiście w Meksyku też szukałam. Przecież nie Simona, bo aż za dobrze wiedziałam, że Simon leży w tamtym grobie. Więc może szukałam Emiliana Zapaty. Też symbolicznie. Szukałam Zapaty. Albo Benita Juáreza. Albo Davida Alfaro Siqueirosa. Szukałam kogokolwiek, gdziekolwiek. Nawet w okresie szaleństwa szukałam, bo przecież z jakiego innego powodu miałabym wypuszczać się na wędrówki do tych wszystkich miejsc? A wcześniej oczywiście szukałam w Nowym Jorku, na każdym skrzyżowaniu. Jeszcze zanim wyprowadziłam się z SoHo, szukałam po całym Nowym Jorku. Więc również wtedy zimą, w Madrycie, nie przestawałam szukać. Nie jestem pewna, czy już wspominałam o czasie spędzonym w Madrycie. Choć w końcu nie w Prado. Być może sugerowałam wcześniej, że chciałam tam zamieszkać. Ale było za słabo oświetlone. Mam na myśli naturaln
Otworzyła usta przed sąsiadem
Szalona mamuśka robi lodzika swojemu szefowi
Jego nowa kicia

Report Page