Jebanie na dachach
⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻
Jebanie na dachach
Эта версия Firefox больше не поддерживается. Установите поддерживаемую версию браузера . Закрыть
Чтобы включить программу чтения с экрана, нажмите Ctrl+Alt+Z. Для просмотра списка быстрых клавиш нажмите Ctrl+косая черта.
Здесь будут показаны заголовки в документе.
Ответить, прикрепив этот файл ( R )
Информация о документе сейчас недоступна.
С момента последнего просмотра вами
С момента последнего одобрения вами
Документ будет доступен всем пользователям Интернета
Warszawa 1996
(faktycznie ukazał się w 1997)
Wiersze są połączone skokami hipertekstowymi. Ciekawe, czy ktoś się zorientuje, na jakiej zasadzie (bo jest zasada)?
... światło , tu jako pojedyncza
korpuskuła, mała krupinka
wpasowana w obręb oktawy.
każda fala z osobna nie niesie
radości, już prędzej całe morze
rękawiczka z wałkami,
pogufrowana. co za podróż,
drobienie nogami w żywym
srebrze !
witanie zjaw wychodzących
z mgły, sami bliźni, nawet
milicjanci.
Północ, rozlewiste czerwcowe
zmierzchy wyciągające
ręce do świtów, smuga wyblakłego światła przemycana
tuż poza opłotkami horyzontu. brodzenie sosen
w piachu, po staremu w wędzidle plaży szarpie się
koń morza, szarego morza. zboże wchodzi
na pagórek, przestępuje wzniesienie
wchodzi do lasu. gdzie kostropate
kaszubskie krasnoludy w ochronnych czapkach z wrzosu
wsysają z sykiem leśne prześwity, poniemieckie
domy o pokruszonych dachach, wydmuchują je
gdzie okiem sięgnąć. i znowu. raz za razem
masz zadziwiająco drobne kryształki soli
na brzegu wargi, zapadam się wzrokiem
składam dyniogłowę na płaskowyżu twojego
brzucha, unoszącym się, zapadającym, raz
za razem. twoja skóra jest z mchu, cała
w jednym kawałku, pomarańczowa,
niesamowita. słońce opiera się na
łokciu ,
opada mu głowa do wody, z pluskiem.
nie chcę kończyć, nie chcę wynurzać się
z piasku, raczej zagrzebać się, wwiercić,
jako któraś z tych gwintowanych stożkowych
muszli, poczekać aż przysypią nas zdarzenia
świata, skamienieć powoli, przez miliony
lat, ku radości szczęśliwego, zaskoczonego
znalazcy, nie w jednej chwili, w tej chwili nie –
filmowy pociąg wjeżdża na stację po szynach perforacji.
albo wyjeżdża tyłem, wszyscy chodzą tyłem. zbierają
dym z powietrza, wdmuchują w papierowe tutki.
w życiu tak nie ma. niewiele do odkręcenia:
w jednym błysku, schylony nad kuchenką
(wyjadając makaron z dna garnka) przenikasz
depeszę od dwóch stóp równoległych w dole.
albo budzisz się, skurczony, tak jak, skurczony, zasypiałeś
ciskasz ciało w ramę auta, nie odzywasz się nic.
światło powoli wycieka, coraz łatwiej uwierzyć
że kłębiaste zamki, miasta,
różowe , lśniące mury
nie mają własnego ciężaru. ciała. że są mgłą, parą
wodną, czymś takim. coraz ciemniejsze ptaki lila
pokryte futrem, jesień dosiada ich. poblask z dołu,
zza horyzontu. wiatr rozprowadza go w pasma, jeszcze
delikatniejsze, przędzę, z której utka się drobny deszcz.
tracenie z oczu miejsc, zostających za tylną szybą,
przeczucie tych, w których stronę toczą się koła. pod wiatr,
pod bure i nie wiadomo kiedy zgęstniałe skrzydła nieba.
uroczyste sklepienie podparte skwierczącą kolumnadą
błyskawic. woda mężnieje, krzepnie, falista kurtyna
przez moment łączy niebo z szosą. zaraz rozpierzcha się
z powrotem w pojedyncze krople. już po drugiej stronie.
front przeszedł, czy my przejechaliśmy
pod frontem. po tamtej stronie oczekiwanie, pogodna melancholia
wśród śmietankowych chmur. po tej szarość w miejsce
błękitu z różem, w górę zwrócone
plecy Ziemi.
jedna lokomotywa z przodu składu, druga
z tyłu pcha. przeszłość i przyszłość wzmacniają
wątły środek: trochej i jamb. nogi – za pas.
jeszcze tylko przejdziemy ten nasączony cieniem
wąwóz ulicy, do następnego placu,
placka słońca. jeszcze mętny strumień
odnajdzie swoją entelechię. czarny męt. mętny czar.
czarowny wieczór. mentorski ton. ryby.
przecież nawet dwuipółletnie dziecko wie
że w łodzie muszą być yby. nawet w kałuży, to co.
zagarnia patykiem i biegnie, uszczęśliwione:
brunatny zbutwiały
zeszłoroczny liść.
wrzecionowaty podłużny śliski. jak trzeba. będą yby
na kolacyjkę. potem pokusa, której rzadko który
z dużych się oprze: gdy yby nie chcą się łowić,
jeszcze raz nabija na koniec patyka i
zanurza głęboko, głębiej, aż nic nie widać
spod mętnej czerni. wyciągnięcie i radość
miały skopiować tamto wyciągnięcie
i tamtą radość. to się jednak udaje, hm... rzadko.
rozrzutność ciał , łuków brwiowych, brzoskwiniowej cery
bezbłędnie napiętej na kościach policzkowych. znów po wakacjach.
nowiutkie biusty rozcinają powietrze w autobusie.
w swoim kącie chłopcy barytonem o dwa numery za obszernym
wymieniają zdania i uwagi o obróbce ręcznej, narzędziówce,
nowym nauczycielu typologii metali. dwa szczepy
spotykają się w Rynku, podchodzą z dwóch stron, skrzyżowanie
szlaków na ławce. soczystość, języki splatają się,
burze rozsypanych włosów nad lustrami ze schnącego deszczu
wzruszam spadzistymi ramionami, czyżby jeszcze jedna jesień
w przewężeniu między wypatrywaniem przyszłych rzeczy
i rozpatrywaniem przeszłych
z rzednącymi włosami i grzbietem coraz niżej
zginającym się w łuk
czyżbym jeszcze jeden raz nie pojął morału
z rudego słońca prześwietlającego delikatne włoski na skórze
już nie mojej, ale jednak. liści, spadających, ale jednak –
coraz tępszy uczeń nauczyciel zaczyna się już podłamywać.
jadę tyłem, do przodu potylicą, wir informacji
gnie stropową płytę czachy. soczewica koło miele młyn.
piach chrzęści, któregoś dnia wyłamie wał, posypią się
tryby odspojone od macierzy. póki co wrony nad polem grud
obsługuję multum kart i formatów. któregoś dnia, posypią się
jak zęby
z pewnych koszmarnych snów o szkorbucie.
proszę przyjść, proszę przychodzić regularnie,
z pana słabym kośćcem skazujemy się na syzyfową pracę.
tymczasem: tyle tygodni używania w snach
pianki super bold, super hold, aż keratyna przemieściła się
z cebulek daleko na źdźbła. przeliczenie się z siłami,
totalne uzewnętrznienie. rwanie włosów garściami, natychmiast
chłód, pod dłonią kształt czachy, obłość, co nigdy
słońca nie widziała. i co na to powiesz, czy będziesz mnie w stanie
dalej kochać. czy będę w stanie dalej się kochać. czy po
zgoleniu głowy, odstawieniu piany wytworzę nowe. pejdżer pikaniem
budzi grzeczne bobo szwagra. szybko po ciemku ubieram się
schodzę w mroźną biel
ranka, obkłada mnie, ja jego połami jesionki.
emaliowane, czarne niebo tylko na chwilę
rozwiera paszczę, ukazuje błyskawiczne
unerwienie podniebienia i już. ciemno,
turkot wozów z kamieniami, wiatr
pierwsze krople gimnastykują się
z liścia na liść topoli. szerokiego,
trzepoczącego na wietrze. póki nie spadną
na asfalt alei, nie rozprysną się w
gwiazdę, jedną z tych, co dziś nie zdążyły
pozapalać się w górze. wiatr uskrzydla
biegaczy, wypełnia im żagle pleców.
pedałuję, znów w odwrotnym kierunku
głowa pochylona – uparty baran –
wiatr zaplątany pomiędzy poły kurtki
przebiega wzdłuż zmęczonego
grzbietu, mrozi serce w klatce –
handluję karabinami, obciera mnie pas z wszytym złotem,
noga monotonnie gnije . taki sen trwa trochę mniej niż dwadzieścia lat.
po przebudzeniu przychodzi przyjaciel B., robotycznie
przeskakuje mu głowa. bez słowa zabiera drobne przedmioty ze stołu
i chce wychodzić. nachodzi go duch Faraona, przymusza do bezeceństw.
kiepskie dla synów jaskółki są jesienie z zapachem palonych liści
i długie, szczerzące nagie gałęzie przedwiośnia. chciałbym,
żeby nie musiał wciąż oglądać, jak ściany pokoju rozginają się,
jak po sąsiedzku skwierczy
piekło z szatanami. zmyłki chemikaliów
w głowie. czy fakty, wobec których pozostaje z szacunkiem skłonić głowę.
czy najnowszy premier, któremu widnieje, jest mniej, czy bardziej szalony
czy mniej szalony jest ten, co centryfugę świata łapie za słowa.
bordowe zmierzchy w cieniu rzucających młociarzy
w cieniu rolkarzy, deskorolkarzy, potłuczonych górskich kolarzy,
na wrotkach i rowerach mknących
prosto do szpitali. prosto albo łukiem
przez albumy wkrętów, blachowkrętów, obejm meblowych
lub blach zamkowych. lub mnie, obejm, obejmij, chodźmy na zamek
chodźże, chodźże-no, kakekoro-no, kakekoro-no kana!
bordowe dno oka, hordowe zmierzchy
a jak nie zadziała?
wyłącznik zwłoczny, ogranicznik przeciążeniowy?
jak sprzężenie zwrotne nie podtrzyma ciągu znaków?
jak hordy przekłamań dotrą do zdalnego terminala, największa zwarta
grupa cywilów otoczona w jednym miejscu od poczęcia
wojny w 1991, największy spójny obszar przechodzący z rąk do rąk
od serii ofensyw w 1992, najdłuższy skok do piaskownicy
od afery dopingowej w 1993, najgorętsze zmierzchy od wyroju much
w 1994, mniszki brudnicy, czerwcowych żuków bombardujących,
plagi szczególnie nowszych osiedli? nieufność, nieufność,
remont torowiska, utwardzanie rozjazdu, przekonań, stali, stali, chodzili
stadami i fotografowali się wzajemnie, karty pełne całunów od Cioci –
...nadzieja na dobry dzień, umycie
pleców słońcu .
wyszliśmy wysoko,
do ziemianek Bandery, szukać
odznak z trójzębem i karabinów.
ale naprawdę jesteśmy pod
spodem .
wysoko, ale przywaleni. nad, ale pod.
tak to wygląda z przeszłością. lata sześćdziesiąte:
Cyganie przytrzaśnięci w blokach Huty
próbują rozpalać ogniska na gumoleum...
żółte liście – ekscentryczne w sierpniu, w październiku
w głównym nurcie. ogonki chwacko w górę, na miejscu
czują się, swojsko wśród większości. przyjemny, suchy szelest.
rozleniwiające ciepło toczy się, nie widać końca, jak
hm...
materiał z ciśniętej naprzód beli. co będzie dalej
było do przewidzenia, nie trzeba było być prorokiem
szurającym podeszwami w kolorowej stercie. ale i tak –
niedowierzanie w oczach. ile ich może spaść, oklapnąć,
zawilgotnieć, może nawet obrócić się w śluz – przez jedną noc.
sczepienie się puchatej objętości w jedna błonę. rozłożoną
do rozkładu na asfalcie, pod zmieszanym słońcem,
w sytuacji niezorientowanym. a ta jest prosta:
nadrzewna
mniejszość z wysokości dołączy do większości,
przymrozek zgryzie je, wilgoć spęczni, tkanka się uprości
w bardziej jednolitą bryję, potem wszystko razem
pewnie nawet śnieg przykryje.
ecco prozodia, rano słońce, po południu
noc ,
katary bo nie idzie dopasować ubrania. listopad
i liście te jak obślinione śnięte ryby ścielą się po
chodnikach. jakby nagle wszystkich przestało obchodzić.
sny jako obszyte futrem boty wikłają kostki.
listopad, inaczej zwany listopadem. znany też
jako listopad (patrz: listopad). pompatyczna forma
i przeładowanie szczegółami. mętna wiedza
o symptomach i totalne zapoznanie zręcznych środków.
wydrzeć nocy jeszcze chwilę, doczytać koniec listu,
który przyszedł
we śnie . i na co, odstęp po przecinku,
podstęp świta.
bruki i asfalt wołają: zmieniłeś się.
odbijanie się kroków od
twarzy domów woła:
zmieniłeś się. sam na ulicy, dawne grepsy
nie utrzymują ciężaru. zetlała lina.
pierwszy śnieg chce ułagodzić krajobraz,
walczy przez chwilę z szarą temperaturą
chodników, jest zupełnie ciepło. zostaje
delikatną posypką, potem mokrym, potem niczym.
drugi śnieg przez
noc opatula goliznę
jezdni w kamizelkę, na alejkach
można wyślizgać szlaję. cofa mnie w dzieciństwo,
znów jednozłotowe monety w kieszeni, niegroźne
przedzieranie się przez cierpliwą pionową pierzynę.
strajk snów, jedynie najeść się placków
słodkich do bólu, do zdechu, do zerzygania
nam pozostało. mocne osobowości ciągną w przód,
napędzanymi
kołami na niespodziewane
języki lodu. stąd zarzucanie. mistrz kierownicy
mówi o tym w naturalnym anturażu, w czapce
i zza kółka. nie ma kto przestrzec przed językami ognia.
monotonny szum usypia. zaczyna się niby dobrze
ale zaraz: a ten tu poszedł, tam zrobił, opisy, ploty
i wszystko sze-sza-si-siu-sio, nie do zaśpiewania.
hodowlany poeta za pazuchą świtu. stwardniała
skóra
miąższ zbiega się, bąble powietrza w środku
zapowietrzonych kaloryferów syk.
badyl z taflami lodu w rozcapierzeniach
wiatr nim szarpie na dachu garażu.
czasem akurat zgrubienie szyby pomiędzy nim
i głodnym wzrokiem. wtedy potężnieje,
rozdyma się, wygraża niebu. załamują nad nim
nagie gałęzie
większe drzewa. to znów
go widzę – jaki jest cienki, mizerny, rozszczepiony
na włókna. w pierwszym życiu, zielonym
robił, co należało, wykształcał ściany komórek,
nabrzmiewał sokami, upychał
korzenie między papą i blachą.
uplasował potomstwo i akurat skończyła się jesień.
teraz wyschnięte truchło wygraża niebu,
przyjmuje na siebie szarpnięcia wiatru
który nic sobie nie robi z tego. załamują
nad nim nagie gałęzie
większe drzewa.
oka opatrzności rozebrane do rosołu? podłożyć cerę
kawałkiem pończochy, aleksandryjskość (uznawaliśmy za dekadencję)
czyli dopisywanie do żyłek na liściach:
drzewiasta delta
strużek krwi na skroni, o, o! to jest coś! a takie? nic nie znaczy.
z biegiem czasu być może ukaże się nowa prostota
w punkcie zbiegu przewodów tramwajowych. być może
ukaże się feeria barw i dźwięków w szprychach rowerowych.
będzie mówił tak, jak było. tak, jak będzie. we śnie ślędzie,
sałatka ślędziowa. być morze. być równina. być chmury
„dobrze zdefiniowane”, dobrze poniżej wręgów nieba.
być żółte szafki w kuchni, popękana wylewka, od której
zaczęło się wszelkie nieszczęście. dlatego, że odspojona,
wygarbiona, nie obstukana w porę obcasem. na nią dopiero
zamakające legary, szloch kobiet, obudowana nie w porę obcesem
niepewność
mężczyzn. nie na miejscu, nie na miejscu,
niejasna opowieść. być może kiedyś będzie mogło się powieść.
zatwardziały lód pilnuje chodników, czarny bazalt
Indianie potrafili z tego robić strzały
ale ich wybito. butami szuram, wypatruję iskier
pod tą lawą, śladów przyjaznego knucia,
braterstwa pod
skorupą ,
hm... plugawą.
tymczasem przed kamienicami
niechętnie, ale odmieciono, za to środek jezdni –
zawalony, nikogo nie interesuje. moje sprawy
jakiś obuch kruszy w gruz, więc też tylko półgębkiem,
półokiem rejestruję. ostrą myśl, uogólnienia,
zostawiam dla chętniejszych, bardziej dziś dysponowanych.
z banią gorączki na zbyt wiotkiej szyi zmykam w dół.
rzadkiej piękności dziś miasto, rozcapierzonymi palcami
trafiam akurat w te przerzedzenia.
zbieram co najwyżej nitki nadziei, srebrnej,
zamarzniętej plwociny. wycieram o wnętrze kieszeni,
mamrocę podziękowania.
przez całą noc wytrwale wiatr
zlizywał śnieg chropawym i ciepłym językiem
dziś wielkie płynięcie. roboty inżynieryjne
w pokrywach sparciałego lodu
kierowanie rwących i
mętnych strumieni
do wlotów podziemnej sieci.
w lesie to prostsza rozgrywka:
po prostu przesiąka przez ściółkę.
nie wiem, skąd do mnie ta mowa.
w lesie byłem dwa razy, jako turysta.
nie szkodzi, bardzo chętnie
pouczę wodę i lód
jak mają się w siebie nawzajem przemieniać,
jak zachować klasę i godność.
jak nazwać ten dźwięk. trą
drobne kamienie i ziarna piasku o klinkier.
zszedł
śnieg i wszystko tu jest, na widoku.
szłoby gnój z zimy przerzucić i wywieźć
na razie nie myśli się o tym. kierowcy uczą się
dziur na pamięć, grawerują w mózgach
dokładną mapę. jak nie to można urwać zawieszenie.
wszystkie ubogie kraje to mają. szczególnie te
z mrozami i roztopami, na zmianę. ile miejsca
zajmują te mapy, co tracą faceci zamykając się
w koleiny .
na razie cisza. nie myśli się o tym.
może zbyt dosłowne trzymanie się szlaków,
drobne, automatyczne ruchy kierownicą
może zżółkł i oklapł wiecheć poczucia humoru
na parapecie.
coś chciałby powiedzieć, ale
nie wie jak
przerwa porannych chmur na jasne i czyste
pierwszy raz od tygodni
pierwsze wody odeszły
spomiędzy nawierzchni i lodu
robotnicy cyrkularkami tną łaty w asfalcie
znów zwiódł mnie pośpiech
i powierzchowność sądu
wychwytuję tylko jedną cechę
i puszczam się
biegiem
po nieposypanym chodniku
jednak mróz i potężne podcięcie na skręcie.
wrócił mróz i ściął kryształy na gałęziach.
teraz to są moje jedyne klejnoty.
brylantowe i srebrne ścieżki, lśniące kamienie,
jak w drogocennych weneckich drzewkach
tu, pod blokiem. kobieta i mężczyzna
szuflują świeży śnieg w oślepiającym
świetle odbitym od
białej płaszczyzny.
dostały mi się klejnoty
na gałęziach
ale każde świństwo, zaniedbanie, wszystkie
przeszłe szwindle mam już na twarzy
wyciśnięte buciorami w śniegu, nie wyszufluje
tego nikt.
dosyć dużo utrzymywania się w ruchu
chodzenia do fryzjerów, a nuż powiedzą coś cennego
podczas strzyżenia – wstąpiłem właściwie na chwilę,
przeczekać śnieżycę. przeciągnęła się, długo,
daleko w kwiecień. przerośnięta kasza śnieżna
natychmiast rozpuszcza się, skręcone postronki wody
na przedłużeniu włosów, brwi. ciężkie srebrne kule
balansujące na końcach rzęs. krople-pułapki
na liściu rosiczki, cyfrowo animowana woda
migoce w coraz szybszym rytmie. lepkie nici pajęczyn
pod plamkami luminoforu. rtęciowe fale umysłu, przybój
wyjątkowo długo nie robi się ciepło. zawierucha trwa,
w śnieg
zamieszane drobne płatki z wilgotnej
gałęzi
dzika wisienka, zdążyła zakwitnąć i opaść.
napięty namiot nieba, rozcapierzone
rusztowania
gałęzi ,
bębniący odgłos kropel ,
mosiężna klamka wieczoru
wciąż noszę przy sobie ten smak grynszpanowy
pod językiem. zmierzch do połowy odwinął się
z płóciennego pokrowca. nie lubisz tego, ja też nie
tych sztuczek: jakie – co – czego
więc remis, chciałem ci tylko wspomnieć
jak gąbczasta robi się ta okolica od twojego wyjazdu:
obła noc z gwoździem na miejscu sutka.
w przedziwne miejsca przesyła mnie faks upału.
trafiam w sam środek sezonu egzaminów,
„powodzenia” tkliwie mamrocą w środek słuchawki
dziewczyny przy automatach, kiedy ostatni kredyt z karty
zaczyna już migać. ci z drugiej strony, ich sympatie,
może koleżanki, może też zaraz do kogoś dzwonią
i życzą powodzenia. delikatne nici powodzenia
przędą się,
wiatr je rozwiewa po kraju.
w nocy niepokój, nerwówa, studenckie bloki
pulsują i dudnią. na zmianę pęcznieją, to znów klęsną
wyrzucają na boki i w górę słupy kwaśnego światła.
-ych-ych-ych-ych obija się stłumione techno w jamach ciała.
niebo zwiesza się falbanami do wewnątrz, ostatkiem sił
dźwiga tę
wodę . za chwilę chluśnie, gorące krople
spłuczą pot i kurz, niepokój i powodzenie, słodycz
i sól egzaminacyjną. z tych, którym w przyszłość
pisane jest jebanie innych. i z tych, którzy już przez całe życie
będą jebani.
...potrzaskany krajobraz – jakby był nakręcony gdzie indziej
i na bluboksie wkluczowany w puste miejsce za oknem,
niedokładnie.
dalekie syreny wyją, autoalarmy ćwierkaniem żegnają
odchodzących panów. kciuk upału wyciska powietrze
spomiędzy nieba i samochodowych dachów w korku.
liście robinii w tym świetle znienacka odwracają się
srebrną
stroną i wyskakują w górę jako ryby.
kanciasty wirujący, spadający, zbliżający się kształt
trzeba by zeskanować osobno i zrobić szparowanie
klatka po klatce. dopóki w trzydziestej godzinie montażu
ktoś nie zauważy, że najważniejsza
twarz ,
migająca tylko przez chwilę, ale najważniejsza
ma źrenice pokryte napisami w odwrotną stronę...
jestem zaniepokojony – zatrzymuję się
przed tym dźwiękiem. pam-PAM. powietrze
owinięte w kamień przygrzmociło mi.
więc cery nieba puściły, mówisz, odwracając
twarz od okna: znów
prószy tym pierzem.
wszystkie mosty dokładnie zalane
glazurą z lodu .
zawołania zamknięte w kasztach z kevlaru.
witamy w pierws
Dwie brunetki napalone na swoje cipki
Kochanie, niech to zostanie w rodzinie
Ruda rosjanka przychodzi w ponczochach