Iza puszcza się z przypadkowym gościem

Iza puszcza się z przypadkowym gościem




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Iza puszcza się z przypadkowym gościem
SZLAK SZWEDZKI Z POLSKIM ZAKOŃCZENIEM
RADY DLA ASTMATYKÓW, KTÓRZY ZNALEŹLIBY SIĘ NA SZLAKU
Zasubskrybuj aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach
Media społecznościowe




Facebook




RSS Feed







Motyw od Colorlib wspierany przez WordPress





Privacy & Cookies: This site uses cookies. By continuing to use this website, you agree to their use.
To find out more, including how to control cookies, see here:

Cookie Policy

Młody przyszedł któregoś dnia z prośbą.
– Ty zaraz znów pojedziesz sobie, a ja co – do roboty! Chodź, wyskoczymy na kilka dni na szlak.
Ja na to nie bardzo chętnie. Czuję się jakoś tak sobie. Od eskapady szwedzkiej minął może miesiąc. Spraw, które naciskają zewsząd, mnogość. Jest poniedziałek. Według rodzinnego planu w następny wtorek przyjeżdża do mnie mój najstarszy, piętnastoletni, wnuk, którym mam się zająć, i to właśnie od strony aktywności fizycznej: pędzimy rowerami z Lęborka do Gardna, na windsurfing. Więc niechętnie, niechętnie myślę o wyjeździe teraz.
– Młody, no gdzie ja teraz na szlak? Kiedy?
– No, teraz! Wyciągne od szefa trzy dni wolnego i patrz, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela, mamy pięć dni na eskapadę, No?!
– Młody, gdzie ja to wcisnę? -pytam, ale czuję, że nie mam w tonie głosu pewności odmowy.
– A co masz do wciskania? Ubranka przygotujesz raz dwa, z wnukiem praktycznie weżmiesz to samo, tylko się upierze, jedziemy!
– I znów będę prosić ex o pomoc przy rodzicach?
– No dobrze, 5 dni. A dokąd ty chcesz ten wyskok zrobić?
Młodemu znów zabłysły oczy, co znaczy, że ma już wszystko dokładnie przemyślane. Ale mówi delikatnie.
Szlakiem orlich gniazd? Uj… Widziałam jak Bushkraftowy puścil się na ten szlak i jakoś nie wydawało mi się to dla mnie.
– SZLAKIEM ORLICH GNIAZD? Ze mną?? Znajdź sobie jakiegoś faceta czy coś.
– Ee tam. W dwa dni? Poza tym wiesz, z obcymi nie lubię. No przecież chcesz jechać!
– Masz jakaś inną propozycję? NA tak krótko? Bushkraftowy chyba w 2 dni to zrobił, my mamy pięć, będzie dobrze!
No dobra, zgadzam się. Dzwonię do ex-. Ex- , niech go Bóg wynagrodzi i wszyscy święci, zgadza się czuwać nad rodzicami. Siadamy do rozplanowania startu.
I od razu pierwsze problemy: Młody chce jechać z samego rana, jak to młody. Ja wręcz przeciwnie. Jakiś spokojniutki południowy wyjazd, no szczególnie teraz,w końcu jesteśmy miesiąc zaledwie od eskapady szwedzkiej. Ostatecznie idziemy na ponury kompromis. Ponury, bowiem jak wiadomo, kompromisy są to sytuacje, które nie satysfakcjonują żadnej ze stron.
A kompromis jest taki, że Młody kupi bilety na 9.21 a nie na 8 rano. Godzi się, ale ze skrzywioną miną.
I sprawa powrotu.. ach, żeby to wszystko było jakieś łatwiejsze. Niecierpliwię się. Jeśli już się zgodziłam, to chciałabym, żeby wszystkie zbędne formalności – bilety, planowanie trasy itd., były załatwione, a ja tylko jadę. Sama moja zgoda to rzecz wielka.
– Dupa! Mówi nagle Młody pochylony nad kompem
– Co się tak brzydko wyrażasz? – pytam oburzona.
– Dupa, bo nie ma biletów na 9.21 z rowerami. Wszystko wyprzedane. Sprawdzę te wcześniejsze.
I wcześniejsze oczywiście są. Na ósmą. Więc ostatecznie jest tak, chciał Młody.
– To nie jest taka zła godzina! – pociesza mnie widząc moją nie całkiem szczęśliwą minę. – Do Łeby żesmy o 6 wyjeżdzali.
– Młody – mówię – my nie jesteśmy w tym samym wieku. Znajdź sobie kogoś młodszego do swoich eskapad.
Młody wzdycha , z podtekstem, że marudzę, i na tym się kończy nasza twórcza rozmowa.
Ostatecznie czemu nie, myślę sobie. W końcu będzie to zupełnie inne przeżycie. Historyczne. Polskie. Nowe. W Jurze byłam dawnymi czasy, kiedyś dawno, na kursie wspinaczkowym. Trudno zresztą powiedzieć „w jurze”, jeśli się praktycznie widziało tylko skałki wapienne i myślało o jak najlepszym chwycie, żeby wejść wyżej.
No więc ustalone. Za dwa dni wyruszamy.
Wtorek. Młody wrócił po pracy o szóstej po południu, rozejrzał się dzielnie za zupą, po czym padł półprzytomny na łóżko.
– Wolę dwa razy wejść na Babią niż telepać się przez to miasto!
– No cóż, jakbyś zarabiał za wchodzenie na Babią to czemu nie?
Ale on już chyba nie słyszał, co mówię, zasnął.
Kiedy się ocknał był w już niemal normalny.
– Miasto ci nie specjalnie służy – rzuciłam mimochodem
– Jestem cierpliwy – odparł Młody. – Dam radę.
Przygotowałam nasz już standartowy zestaw: dwa rodzaje makaronu gotujacego się w minute, w tym jeden z fasoli mung, kabanosy do pokrojenia i wrzucenie do zupek, kostki rosołowe i przyprawę pomidory suszone z czosnkiem i bazylia. Przeżyliśmy na tym Szwecję, to przeżyjemy i szlak orlich gniazd.
– Mam nadzieję, że jednak załapiemy się do jakieś miłej knajpy po drodze – rzucił Młody pakując prowiant.
– Nic, co nie jest sprzeczne, nie jest niemożliwe,- odparłam filozoficznie.
bluzka długi rękaw cienki polar- na noc
koszulka krótki rękaw lekka, moja „turystyczna”
T-short zapasowy nadajacy się tez do spania w nim
dodałam – cieniutka bluzeczke do opalania, cieniutkie spodenki na noc
pas polarowy do grzania nerek w nocy (po doświadczeniu szwedzkim)
kurtka quasi przeciwdeszczowa (z braku uczciwej a lekkiej kurtki przeciwdeszczowej)
To jest oczywiście mój osobisty zestaw, niekoniecznie model dla każdego. Z mojego doświadczenia wiem, że dla poczucia komfortu potrzebuję mieć osobny T-shirt na podróże tam i z powrotem, osobny zestaw do spania, jednak taki, żeby w razie potrzeby mógł też służyć podczas dnia, bezrękawnik polarowy, który jest moim must-have w każdej sytuacji, jako ze chroni mi i płucka i nerki, a podczas jazdy rowerem na ciało idzie wiatr nawet podczas ciepłej czy upalnej pogody. Mam w tym zestawie pewien nadmiar. Na przykład sportowej bluzki z długim rękawem często nie używam zupełnie, ale przy pewnych warunkach pogodowych się przydaje, więc zabieram.
2. KOMU W DROGĘ TEMU KÓŁKA NIE RDZEWIEJĄ!
Środa. Adrenalina wyjazdu zupełnie zmienia stan organizmu. Czuje się to w całym ciele, we wszystkich komórkach. Gotowość do ruchu, do akcji. Ja to odczuwam niekiedy wręcz fizycznie w postaci subtelnego jakby mrowienia. Osobiście lubię ten stan, jest to dla mnie stan, w którym czuję życie.
I za chwile całkowita zmiana obejmuje również przestrzenie mentalne.
Moment wyruszenia jest jak wkroczenie do innej rzeczywistości. Wszystko nagle się urywa i znika: sprawy i napięcia domowe, nawyki, sposób życia.
W momencie gdy przekraczasz próg, gdy zamykasz za sobą drzwi mieszkania, jest tak, jakbyś przekraczał niewidzialne drzwi do zupełnie innego świata.
W przeciągu jednej czy pół godziny człowiek zostaje wrzucony do rzeczywistości innych zachowań, innych spraw i napięć. W rześkim powietrzu poranka pędzimy na metro, do windy. Organizm jeszcze chwile rozumie, że jest tu, że wyjechał z domu. Ale już za chwilę peron.
Pociąg relacji Żywiec. Tłum napierających ludzi. Koniecznie musimy wejść, trzeba niemal walczyć o wejscie. Do pociągu ledwo się wtłoczyliśmy. Jest przeraźliwie ciasno! Nasze rowery z sakwami zajmują pół maleńkiego korytarzyka stanowiącego równocześnie przejście między wagonami.
– Zabierać te bryczki! – złości się jakiś tłusty facet przepychając swój obwisły brzuch.
– No ciekawe dokąd? Nie widzi pan stanowiska na rowery?! – warczy Młody
Tu właśnie jest stanowisko na rowery? Jakaś totalna abstrakcja! Ja tego nie zauważyłam. Dwa mizerne wieszaki ponad metalowymi półkami na bagaże, tyle tego. Szczęśliwie nie ma teraz na nich żadnych bagaży, ale i tak trzeba by najpierw całkowicie złożyć te półki żeby w ogóle mieć możliwość powieszenia roweru. A złożenie półek jest teraz niemożliwe, bowiem ktoś przyczepił u dołu wielką, metalową hulajnogę, która skutecznie uniemożliwia powieszenie jakiegokolwiek roweru. Wstałam za wcześnie, jak na swoje potrzeby, więc czuje jak mnie to wszystko przeraźliwie złości.
Młody stara się jak może przesunąć swój rower, żeby choć nie stał tylnymi kołami na stopniach pociągu. Zciąga z niego sakwy i zostaje w tym wąziutkim korytarzyku trzymając rower przy sobie.. Ja staram się ustawić swój rower jakoś bliżej tego oficjalnego stanowiska na rowery, ale jest to niełatwe, bowiem dokładnie naprzeciwko owego stanowiska jest WC. Jak tam mają ludzie wejść?
– Bliżej go przysuń, bliżej! – woła Młody.
– Gdzie bliżej? = złoszczę się – Zniszczę sobie rower i tyle! Pedał mi się rozwali!
Pedał już zahacza o tę przeklętą hulajnogę doczepioną u spodu. Roweru praktycznie nie mam nawet jak postawić na nóżce, tak jest ciasno.
– Zaraz przyjdzie konduktor – uspokaja nas młody wysoki chłopak przytulony do fragmentu ściany i własnego roweru zapakowanego w karton
– Rowery mają pierwszeństwo. Wiem, bo sam podróżowałem z sakwami.
Teoretyczne, zakichane pierwszeństwo!
– Przyłączył człowiek hulajnogę jak nie było wtedy rowerów, nie pomyślał – mówi ugodowo.
Wysoki człowiek jest pogodny i uśmiechnięty. Zaczynają rozmawiać z Młodym o Norwegii, z której właśnie wraca do domu, o białych nocach, trasach w Szwecji.
A ja jestem napięta i wściekła. Czemu? Może zwyczajnie nie mam ochoty uczestniczyć w tej części rzeczywistości? A może coś innego, kto wie? Tak czy owak idę się wyizolować, na swoje opłacone miejsce. A niech to!
Chyba przysnęłam chwilę natychmiast po dotarciu na siedzenie.
– Przejdzie pani? – słyszę uprzejmy głos wysokiego chłopaka skierowany do jakiejś kobiety, która zamierzała akurat skorzystać z toalety.
– Jak przejdę? Kierownica zajmuje całą przestrzeń!
Dotrzeć w tym pociągu do WC, ha ha.
Okazuje się jednak, że w międzyczasie Młody powiesił jakoś nasze rowery, bo hulajnoga została usunięta, ale i tak jest dramatycznie ciasno. Bezsensownie. Jem gruszkę. Chce mi się spać. Całe napięcie w środku, w jakim żyłam w ostatnich dniach, bez mojej woli, wyłazi teraz ze mnie.
Napięcie zupełnie nie związane z sytuacją w pociągu. Dobrze, że może sobie spokojnie i bez zewnętrznych konsekwencji rozładować się teraz.
Nasz pierwszy przystanek, Częstochowa. Stąd wyrusza szlak. Dojeżdżamy.
Oboje jesteśmy głodni, a mnie się marzy jajecznica. Poza tym pilnie potrzebuję do toalety, jako że nie było realnie możliwe skorzystanie z niej w pociągu.
Pierwsza rzecz zatem – jedziemy na poszukiwanie jakiejś miłej knajpki, w której moglibyśmy załatwić obie te potrzeby. Postanowiliśmy wprawdzie, że nie będziemy się raczej stołować w knajpach, no, ale na początek…
Jedziemy w kierunku Jasnej Góry. Nie byłam nigdy, więc chętnie skorzystam z okazji. Na chwilę chociaż wpaść. Ale po drodze gdzieś przekąsić. Pierwsza knajpka, jaka wpada nam w oko to „Good Food”. Czytamy menu na zewnątrz – jest omlet z warzywami! Cieszy nas to ogromnie.
Chce spytać o toaletę, ale panienka przy ladzie zbywa mnie zimnym głosem
Czekam. Jak wreszcie „obsłużyła państwa” zamawiam dwa omlety.
– Nie ma. – mówi panienka zimnym głosem.
– Przecież widzę w menu na zewnątrz, jest!
– To jest menu śniadaniowe. Tylko do 11.
– Nasz pociąg się opóźnił – mówię, zgodnie z prawdą- chcielibyśmy zjeść jakieś śniadanie.
Ciekawe, czemu nie wspominam, że czekam przy ladzie już od jakiegoś czasu.
– Śniadania tylko do 11 – mówi panienka tonem, jakby mówiła „a co to mnie obchodzi”. Teraz są sałatki i makarony.
Jest niemiło. Taka energia mi niepotrzebna. Wychodzę do Młodego.
Dobrze powiedzieć, ale toaleta niestety jest mi niezbędna. Trudno, wchodzę więc już bez kontaktu z panienka, znajduję toaletę sama, załatwiam co trzeba i wychodzę
Ale teraz panienka niezależnie od swojej pracy, natychmiast mnie dorywa
– TOALETA PŁATNA! – mówi tonem w którym jest połączenie wyrzut, oburzenie, surowe napomnienie i radość z przyłapania przestępcy. – DWA ZŁOTE!
Daje jej dwa złote myśląc, nie wiem czemu, że dzieciątko to, piękne i młode, może i wybije się finansowo, ale miłości chyba nie znajdzie.
Niemal od samego dworca do Jasnej Góry prowadzi szeroka bardzo ulica.
Jedziemy nią, uświadamiam sobie, że drogą tą pielgrzymowało na Jasną Górę tysiące ludzi. Nie czuję, że to góra, ot droga szeroka, brukowana, dość długa. Po bokach restauracje, sklepiki, na jej szczycie kościół. Gdy nie ma tych setek pielgrzymów, których energia czyniła tę drogę, prawdziwą drogą, my jedziemy przez zwykły bulwar w mieście. Nawet niespecjalnie atrakcyjny. Mam nadzieję, że nie ranię niczyich uczuć pisząc to. W końcu to tylko moje wrażenie, nic więcej. Wrażenie kogoś, kto może spodziewał się czegoś innego. Tak, chciałam zobaczyć Jasną Górę, poczuć ją, ale najwyraźniej to „coś innego” musiałoby być wcześniej we mnie samej. Nie było. Była szeroka, szara ulica. Im bliżej klasztoru tym bardziej droga ta staje się stroma, a białe pachnące kwiaty po jej obu stronach, zaczynają wskazywać, że naprawdę jesteśmy coraz bliżej. Cieszę się z tych kwiatów, przynajmniej one dają jakąś namiastkę czegoś uroczystego.
Zaczynam powoli odczuwać trudność podjazdu. Musi być coraz stromiej, choć nie widać tego bezpośrednio. A więc jednak góra. Już widzę z daleka wielki obraz Czarnej Madonny na murze. Jest w nim coś, co mnie przyciąga, chciałabym zobaczyć go z bliska. Ale jest on daleko. Droga, którą jedziemy, mija go i skręca w kierunku kościoła. Chcę ujrzeć i poczuć to święte miejsce.
Ponieważ Młody był już tu onegdaj z pielgrzymką, zostaje pilnować rowerów, a ja udaje się już na piechotkę wyżej, droga, która prowadzi na dziedziniec.
Wchodzę – i odczuwam rozczarowanie. Mam wrażenie, komercji. Nie powinnam mieć takiego odczucia, ale mam, a to, że się pojawiło, sprawia mi przykrość. Nie tego się spodziewałam. Nie wiem skąd mam takie, wrażenie, ale ono istnieje. Atmosfera urzędu, formalności, nawet nie potrafię powiedzieć skąd się wzięła. Wchodzę z nadzieją do wnętrza kościoła.
Mijam pierwszą nawę. Kątem oka widzę figury świętych i odczuwam ich średniowieczną, nieruchomą starość. Idę dalej, szukam Madonny. Ale ta, przed którą ludzie zapalają świeczki, przed którą palą się dziesiątki świeczek, nie jest czarna, jest jasna, zielonkawa w cerze. Skądś dobiega mnie chór głosów powtarzających „….i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy…”.
Nie czuję wzniosłości. Nie czuję radości. Może radość też jest winą?
Młody powiedział później, że nie byłam we właściwym miejscu. Że jest tam Czarna Madonna. Że może nie zawsze ją pokazują, może tylko dla pielgrzymów, ale ze jest, że widział!
Widać nie dla każdego jest, cóż, trudno.
Mam wielką potrzebę, żeby gdzieś usiąść spokojnie, skupić się przed dalszą drogą, zjeść coś wreszcie. Pod tym względem nasze potrzeby zgadzają się teraz zupełnie. Rozglądamy się intensywnie wracając drugą strona bulwaru. Gdziekolwiek, gdzie można się zatrzymać, zjeść, a równocześnie postawić blisko nasze rowery. Trafiamy ostatecznie na Doner City Kebab – i okazuje się być to trafienie w dziesiatkę. Świetny kebab, miła obsługa, stoliczki na zewnątrz. Satysfakcja, która była nam bardzo teraz potrzebna.
Czas opuścić to miasto. Odczuwam jego energię jako szarą, ciężką i skostniałą. Opuszczam je bez żalu.
Wyjeżdżamy…Odjeżdżając mijamy po drodze wielki pomnik papieża. Nie zdążam zrobić mu zdjęcia, a powinnam przecież. Mam wyrzuty sumienia, ale Młody przypomina jak papież prosił „nie stawiajcie mi pomników”. Wiec nie zrobienie mu zdjęcia, milczenie o tym pomniku , będzie bardziej zgodne z jego wolą. Tak się zdarzyło i muszę uznać, że zdarzyło się dobrze. Nie będę już wracać, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcie.
Szlak zaczyna się jeszcze w obszarze miasta. Czerwony szlak, którym będziemy jechać aż do Krakowa. I niemal natychmiast, jeszcze w obszarze miasta, zaczyna się hardcore dla Babci Miry.
Trzy kilometry ostrych podjazdów. Owszem, są zjazdy, ale ulga na nich nie wyrównuje wysiłku następnego podjazdu. Błyskawicznie jestem calusieńka mokra od potu.
Ale z tym wysiłkiem, z tym potem rozpływają się wszystkie napięcia i niemiłe odczucia, również te ostatnie, jakie ogarniały mnie w Częstochowie.
Koncentracja organizmu musi stać się bezwarunkowa: trzeba wjechać, potem trzeba zjechać, żeby znów wjechać. Chwilowo nie ma nic więcej.
– To jest świetnie oznakowany szlak – mówi Młody radośnie, bowiem jak wiadomo, na naszych drogach on pilnuje szlaku.
Nic nie wiem na temat oznakowania szlaku. Po prostu jadę. Wjeżdżam za nim, po tyh trzech kilometrach, zzjajana jak pies, z ulgą czując, że jedziemy jakąś dróżką w pole.
Jedziemy jeszcze kawałek – i już za ch jesteśmy zupełnie zgubieni w polu. Młody bezradnie rozgląda się wokoło.
Nie nie, oczywiście, ze nie bezradnie. Świadomie i celowo rozgląda się wokoło i po chwili mówi z powagą
– No cóż, za wcześnie pochwaliłem ten szlak.
Bowiem przecież to szlaku jest wina, że się zgubił tak niepotrzebnie w drodze. Szlak zbyt pospiesznie pochwalony, popsuł się, to zrozumiałe!
– Albo ktoś zrobił żart jakiś zrobił zmieniając kierunek drogowskazu
dodaje M. jakby zgadywał moje myśli.
Mnie to w żaden sposób nie martwi ani niepokoi. Przeciwnie, Miło mi się odpoczywa po owych wjazdach, na kawałku spokojnej zieleni.
Ale zaraz już szusowalismy z powrotem w dół do ostatniego widocznego znaku.
A od niego znów w górę, tyle że po asfalcie, co samo w sobie jest wielką ulgą, ale jednak pot spływa ze mnie znów ciurkiem
– Świetny trening! Człowiek się naprawdę porządnie odtoksycznia przy czymś takim! – wołam całkiem szczęśliwa.
Za miejscowością o dziwnej nazwie, Kusięta, znów ostry wjazd, potem niesamowity zjazd, kiedy wiatr świszcze w kasku i radość przeplywa przez ciało, a za nim znów wyjazd na którym musisz aktywizować wszystkie siły.
Super się czuje! Po każdym takim wjezdzie coraz lżejsza. Docieram na szczyt ledwo żywa i wołam
I wjeżdżamy na szosę do Olsztyna. Szosa do Olsztyna pełna pędzących samochodów i kurzu, to zasadniczo nie to co lubimy, ale dla człowieka zmęczonego po serii wjazdów, rzecz w porządku. Poza tym szansa przyspieszenia. Obliczyłam, że winniśmy robić 45 km dziennie, żeby skończyć szlak znaczy się zdążyć do Krakowa na godzinę 15 w niedzielę, kiedy to mamy pociąg do Warszawy. 45 kilometrów, to nie wydaje się dużo, ale jednak podjazdy zwalniają mnie mocno, więc trzeba wykorzystać każdą prostą trasę. A więc pędzimy. Nagle M. woła z tyłu, bo akurat jechałam pierwsza
Za jakiś czas widzę kątem oka drogowskaz „Góry Towarne” ze skrętem w prawo. Ok, zatrzymuję się
– No ok, jak nie będzie po drodze piasku.
Skręcam, aczkowliek niechętnie. Młody może sobie skręcać ile chce, ja mam poczucie, że trzeba jechać dalej, żeby wyrobić ustaloną jeżdżeniową dniówkę. A taki skręt to jest dodawanie kilometrów do trasy. A więc niechętnie skręcam, oj niechętnie. Toż właśnie miałam nadzieje i nadrobić czas i odpocząć na szosie.
I tu widać różnicę naszych potrzeb oraz możliwości. Młody pędzi naprzód z ciężkimi sakwami jakby miał skrzydła przy kółkach i aż czuć, jakby chętnie popędził dalej. Na szczęście (moje, rzecz jasna) nie wie dokąd pędzić, i gdy drogi się rozwidlają, staje. Uff. Pod świszczącymi słupami wysokiego napięcia. Oj!
Ale Młodemu to jakoś nie przeszkadza. Wyciąga spokojnie mapę, żeby zobaczyć dokąd jechać na te góry.
– Hej, ja się przenoszę! – wołam i z determinacja przenoszę się nieco dalej, pod niskie sosenki. Sosny to piasek! A piasek to ból i udręka. Cała moja dusza woła, że nie! Nie należy jechać dalej w tą stronę.
Ale teraz leżę sobie, wdycham zapach sosen, zapadam się w ciepło nagrzanej ziemi, znikam.
– No, może być. Tak wynika z mapy, że niedaleko.
– Młody, „niedaleko” to żadne określenie! „Niedaleko” to może być 500 metrów, dwa kilometry, i równie dobrze 10 km, to w końcu też „niedaleko”. Wiec ile jest?
– Wiesz, może ja sam pojadę, a ty tu poczekasz?
– Ładne mi rzeczy! Parno jak diabli, niewykluczone że burza będzie, ty gdzieś pojedziesz na nie wiadomo ile nie wiadomo gdzie, a ja tu „poczekam”.. o nie! Wykluczone!
– To jedziesz ze mną? – pyta Młody z nadzieją w głosie.
– Nie ma mowy! Toż droga nieznana a już na początku sosny i piaski. Mówiłam, że nie jadę jak będą piaski?!
– To wracamy na szlak! – decyduje Młody
Ten Olsztyn to mi się ciągle myli. Olsztyn to dla mnie Olsztyn, ten na Mazurach – a nie jaki
Seks Za Darmo
Porno analne mamuśki w skórze, seksownych butach i rękawiczkach - Joanna Angel, Buty Na Wysokich Obcasach
Siostra ją związała i chce się zabawić

Report Page