Gloria i Susan jadą z nim ostro

Gloria i Susan jadą z nim ostro




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Gloria i Susan jadą z nim ostro


Marisha Pessl Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof

Home
Marisha Pessl Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof



Lektury obowiązkowe Wstęp
CZĘŚĆ 1
Otello - William Szekspir Portret artysty w wieku młodzieńczym - James Joyce Wichrow...

Lektury obowiązkowe Wstęp

CZĘŚĆ 1

Otello - William Szekspir Portret artysty w wieku młodzieńczym - James Joyce Wichrowe wzgórza - Charlotte Bronte Dom o siedmiu szczytach - Nathaniel Hawthorne Kobieta w bieli - Wilkie Collins Nowy wspaniały świat - Aldous Huxley Niebezpieczne związki - Choderlos de la Clos Pani Bovary - Gustaw Flaubert Pigmalion - George Bernard Shaw Tajemnicza historia w Styles - Agatha Christie

CZĘŚĆ 2

Moby Dick - Herman Melville Ruchome święto - Ernest Hemingway Zakochane kobiety - D. H. Lawrence Włamywacz z Shady Hill - John Cheever Słodki ptak młodości - Tennessee Williams Śmiech w ciemności - Vladimir Nabokov Śpiąca królewna i inne bajki - Charles Perrault Pokój z widokiem - E. M. Forster

CZĘŚĆ 3

Skowyt i inne wiersze - Allen Ginsberg Poskromienie złośnicy - William Szekspir Wybawienie - James Dickey Jądro ciemności - Joseph Conrad Lot nad kukułczym gniazdem - Ken Kesey Sto lat samotności - Gabriel García Márquez Samotnia - Charles Dickens Głęboki sen - Raymond Chandler Justine, czyli nieszczęścia cnoty - markiz de Sade Quer pasticciaccio brutto de via Merulana - Carlo Emilio Gadda Świat się rozpada - Chinua Achebe Nocne konspiracje - Smoke Wyannoch Harvey Che Guevara przemawia do młodych ludzi - Ernesto Guevara de la Serna Poczciwi wiejscy ludzie - Flannery O'Connor Proces - Franz Kafka Raj utracony - John Milton Tajemniczy ogród - Francis Hodgsen Burnett Przemiany - Owidiusz

MATURA

Wstęp Tata zawsze powtarzał, że trzeba mieć naprawdę Bardzo Ważny Powód, aby spisać Historię Swego Życia i oczekiwać, że ludzie będą chcieli ją czytać. „O ile twojego nazwiska nie wymieniają jednym tchem obok Mozarta, Matisse'a, Churchilla, Che Guevary i Bonda - Jamesa Bonda - lepiej, żebyś spożytkował swój wolny czas na malowanie palcami albo granie w cymbergaja, ponieważ nikogo, z wyjątkiem twojej podstarzałej matki o obwisłych ramionach i maślanym wzroku, kiedy na ciebie patrzy, nie zainteresują szczegóły twego żałosnego żywota, który bez wątpienia zakończy się tak, jak się zaczął, czyli przeciągłym sapnięciem”. Odebrawszy te surowe nauki, uznałam za pewnik, że nie dochrapię się owego Bardzo Ważnego Powodu przed siedemdziesiątką, plamami wątrobowymi i reumatyzmem, kiedy dorównawszy bystrością umysłu tasakowi rzeźnickiemu, osiądę w tynkowanym domu w Awignonie (gdzie będę jadła trzysta sześćdziesiąt pięć rodzajów sera) z dwadzieścia lat młodszym kochankiem pracującym w polu (nie wiem, jakie to pole, wszystko jedno, byle było złociste i falujące) i przy odrobinie szczęścia jakimś skromnym osiągnięciem w dziedzinie nauki lub filozofii. Tymczasem decyzja - nie, nie decyzja, raczej ponura konieczność - aby wziąć do ręki pióro i napisać opowieść o swoim dzieciństwie, a zwłaszcza o tych dramatycznych miesiącach, kiedy rozpruło się ono niczym rozdarty sweter, zapadła znacznie wcześniej, niż to sobie wyobrażałam. Zaczęło się od zwyczajnej bezsenności. Minął rok od tamtej nocy. kiedy znalazłam zwłoki Hannah, sądziłam, że udało mi się zatrzeć w pamięci wszelkie ślady tego wspomnienia, mniej więcej tak jak Henry Higgins za pomocą uporczywych ćwiczeń wymowy oczyścił język Elizy z ulicznej gwary. Myliłam się. Pod koniec stycznia znowu zaczęłam zrywać się z łóżka w środku nocy, pośród martwej ciszy zalegającej akademik, głębokich cieni przyczajonych w załamaniach sufitu. Nie miałam na koncie żadnego osiągnięcia ani żadnego mężczyzny, jeśli nie liczyć kilku opasłych, zadzierających nosa podręczników w rodzaju Wprowadzenia do astrofizyki oraz smutnego, czarno-białego Jamesa Deana spoglądającego na mnie w milczeniu, uwięzionego taśmą samoprzylepną na wewnętrznej stronie drzwi. Odwzajemniałam jego spojrzenie w rozmazanej ciemności, a wtedy przed oczami stawała mi Hannah Schneider tak wyraźnie, jakbym ją oglądała przez mikroskop.

Wisiała metr nad ziemią na pomarańczowym kablu, z ust wystawał jej nabrzmiały język w różowo-wiśniowym kolorze kuchennego zmywaka. Jej oczy przypominały żołędzie albo dwa zaśniedziałe pensy, albo czarne guziki, które dziecko oderwało od płaszcza i wetknęło bałwanowi w głowę. Niewidzące. Albo przeciwnie - i na tym polegał problem wszystkowidzące. J. B. Tower napisał, że tuż przed śmiercią człowiek widzi naraz wszystko, co kiedykolwiek istniało (zastanawia mnie tylko, skąd mógł to wiedzieć, skoro pisząc Śmiertelność, był mężczyzną w kwiecie wieku). I te jej sznurowadła, można by o nich napisać cały traktat - karmazynowe, symetryczne, zawiązane w nienaganne podwójne węzły. Mimo to, jako nieuleczalna optymistka („van Meerowie są z urodzenia idealistami i afirmatywnymi wolnomyślicielami”, twierdził tata), miałam nadzieję, że te bezsenne koszmary są etapem przejściowym, z którego wyrosnę, chwilową fanaberią, jak spódnice w pudle w latach pięćdziesiątych albo kamienie z upodobaniem trzymane w charakterze zwierzątek dwadzieścia lat później. Pewnego wieczoru jednak, na początku lutego, czytałam właśnie Eneidę, kiedy moja współlokatorka, Soo-Jin, nie podnosząc głowy znad podręcznika chemii organicznej, powiedziała, że kilka osób z naszego akademika urządza imprezę poza kampusem u któregoś wykładowcy filozofii, ale mnie nie zaprosili, bo wszystkich przytłaczam swoimi „dołującymi humorami”. - Najgorzej jest rano, kiedy idziesz na Wprowadzenie do kontrkultury lat sześćdziesiątych i Nowej Lewicy. Wyglądasz wtedy, jakbyś przeżywała ostre załamanie. Oczywiście nie musiałam brać na poważnie tego jej gadania (w końcu to była Soo-Jin, dziewczyna, której twarz przybierała dokładnie taki sam wyraz, kiedy się gniewała, co w chwilach euforycznej radości). Próbowałam zbyć tę uwagę machnięciem ręki jak smród unoszący się ze zlewki laboratoryjnej albo probówki, ale z czasem ja również zaczęłam zauważać u siebie te dołujące objawy. Na przykład kiedy Bethany zaprosiła ludzi na piątkowy maraton filmów z Audrey Hepburn, pod koniec Śniadania u Tiffany'ego uprzytomniłam sobie, że w przeciwieństwie do większości dziewcząt siedzących na poduszkach ze łzami w oczach i odpalających jednego papierosa od drugiego, wcale nie chcę, żeby Holly znalazła kota. Co więcej, jeśli mam być całkiem szczera, po cichu życzyłam mu, żeby został tam samotny, miauczący i opuszczony, zdany na swoje marne kocie istnienie między potrzaskanymi skrzyniami okropnej Tin Pan Alleyway, która, sądząc z impetu tego hollywoodzkiego oberwania chmury, lada moment powinna zatonąć w otchłani Oceanu Spokojnego. (Rzecz jasna zamaskowałam to uczucie, uśmiechając się radośnie, kiedy uszczęśliwiony George Peppard porwał w ramiona Audrey, która uszczęśliwiona, ściskała w ramionach kota, nieprzypominającego już kota, tylko utopioną wiewiórkę. Myślę, że wydałam nawet coś w

rodzaju piskliwego dziewczęcego „Oooch”, idealnie zestrojonego z westchnieniami Bethany). Na tym się jednak nie skończyło. Kilka dni później byłam na zajęciach z biografii Amerykanów u asystenta Glenna Oakleya, który miał skórę koloru mąki kukurydzianej oraz nawyk przełykania śliny w środku wypowiadanego słowa. Omawiał właśnie ostanie słowa Gertrudy Stein. - A więc, Gertrudo, jak brzmi odpowiedź? - Zacytował tym swoim egzaltowanym szeptem z lewą ręką uniesioną, jakby trzymał w niej niewidzialny parasol, i odstającym małym palcem. - Jak brzmi odpo-gulp-wiedź, Alice? Stłumiłam ziewnięcie, przypadkowo zerknęłam do zeszytu, i ze zgrozą stwierdziłam, że od dłuższego czasu podświadomie gryzmoliłam w nim dziwaczną, zawijasowatą kursywą bardzo niepokojące słowo. „Żegnaj”. Oczywiście samo w sobie słowo to było kiczowate i nieszkodliwe, rzecz w tym, że nagryzmoliłam je w zapamiętaniu niczym obłąkana desperatka co najmniej czterdzieści razy z góry na dół przez cały margines, a nawet jeszcze kilka razy na poprzedniej stronie. - Czy ktoś mi może powiedzieć, co miała na myśli Ger-gulp-truda, wypowiadając te słowa? Blue? Nie? Czy mogłabyś trochę uważać? Może ty, Shillo? - Ależ to oczywiste. Mówi o nieznośnej pustce egzystencji. - Bardzo dobrze. Okazało się, że wbrew moim wzmożonym wysiłkom (nosiłam puszyste, żółte lub różowe sweterki, a włosy związywałam w wyjątkowo radosny koński ogon), zaczynało się ze mną dziać to, czego od samego początku najbardziej się obawiałam: stawałam się Drętwa i Zdziwaczała (a to tylko przystanki na drodze szybkiego ruchu do Kompletnie Pokręconej) jak ci ludzie, którzy osiągnąwszy wiek średni, krzywią się na widok dzieci i wpadają w środek stada gołębi, spokojnie zajętych swoimi sprawami i dziobiących okruchy chleba. Owszem, ciarki przebiegały mi na paluszkach po krzyżu, ilekroć przeczytałam w gazecie szczególnie niesamowity i przejmujący nagłówek, np: Pięćdziesięcioletni potentat przemysłowy umiera wskutek zatrzymania akcji serca albo: WYPRZEDAŻ LIKWIDACYJNA SPRZĘTU TURYSTYCZNEGO, powtarzałam sobie jednak, że każdy człowiek, a przynajmniej każdy fascynujący człowiek, nosi jakieś blizny. A blizny wcale niekoniecznie oznaczają, że nie można być bardziej, dajmy na to, Katharine Hepburn niż kapitanem Queegiem, jeśli chodzi o ogólny stosunek do życia oraz obejście, bardziej Sandrą Dee niż Scroogem. Możliwe, że bez większych przeszkód nadal pogrążałabym się w ponuractwie, gdyby nie alarmujący telefon, który odebrałam pewnego marcowego popołudnia prawie rok po śmierci Hannah.

- To do ciebie - rzekła Soo-Jin, nie odrywając wzroku od tabelki 2114. 74 „Aminokwasy i peptydy”. - Halo? - Cześć, to ja, twoja przeszłość. Na

moment

straciłam

oddech.

Nie

mogłam

nie

rozpoznać

tego

głosu,

pobrzmiewającego seksem i drogą, jak połączenie Marilyn Monroe i Charlesa Kuralta. Ale brzmiał inaczej niż kiedyś. Kiedyś był ostry jak trzaśniecie z bicza, a zarazem ociekający cukrową słodyczą. Teraz przypominał kleik i owsiankę. - Nie obawiaj się, nie mam zamiaru się ciebie czepiać. Zaśmiała się krótko („ha” urwane jak kopnięcie kamienia). Rzuciłam palenie - oświadczyła z dumą. Po czym zaczęła tłumaczyć, że po St. Gallway nie poszła do college'u, tylko do takiego miejsca „podobnego do Narnii”, gdzie ludzie rozmawiają o tym, co czują, i malują owoce akwarelami. Zrobiła to z własnej woli. Podekscytowanym tonem poinformowała mnie, że na jej piętrze rezyduje pewien „wielki gwiazdor rocka”. To bardzo „dobrze przystosowane” trzecie piętro (nie to co to samobójcze czwarte albo maniakalne drugie). Są ze sobą „blisko”, ale nie może ujawnić jego nazwiska, bo zaprzepaściłaby wszystko, czego się nauczyła przez te dziesięć miesięcy „wzrostu” w Heathridge Park (jak zauważyłam, Jade widziała siebie jako coś w rodzaju winorośli). Jednym z kryteriów „promocji”, jak wyjaśniła (użyła właśnie tego słowa prawdopodobnie dlatego, że brzmiało lepiej niż „zwolnienie”), było zamknięcie wszystkich niedokończonych spraw. Jedną z takich niedokończonych spraw byłam ja. - No to co u ciebie słychać? Jak ci się żyje? Jak tata? - Tata świetnie. - A Harvard? - W porządku. - To nas doprowadza do celu mojego telefonu, to znaczy do przeprosin. Nie mam zamiaru ich unikać i nie chcę, żeby zabrzmiały nieprzekonująco - powiedziała oficjalnym tonem. Zrobiło mi się smutno, ponieważ to zupełnie nie przypominało Prawdziwej Jade. Jade, którą znałam, z zasady unikała przeprosin, a jeśli była do nich zmuszona, to zawsze brzmiały bardzo nieprzekonująco. Ale ta Jade, z którą rozmawiałam, to była Jade-Winorośl (Strongylodon macrobotrys) z rodziny Leguminosae, daleko spokrewniona z zielonym groszkiem. - Przepraszam cię za to, jak się zachowywałam. Wiem, że nie miałaś nic wspólnego z

tym, co się stało. W niej po prostu coś pękło. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy i mają swoje powody. Proszę, wybacz mi. Przez chwilę miałam ochotę jej przerwać, wprowadzić nagły zwrot akcji, punkt kulminacyjny, urwać odcinek w najciekawszym momencie, zdradzić zakończenie drobnym druczkiem: „Prawdę mówiąc, cała ta sprawa...”. Ale nie mogłam się na to zdobyć, nie tylko dlatego, że nie miałam odwagi, po prostu nie widziałam sensu, by mówić jej prawdę. W każdym razie nie teraz. Teraz Jade rozkwitała, zaspokoiwszy swoje zapotrzebowanie na wodę i światło, wykazywała obiecujące oznaki wzrostu, budziła nadzieję, że może się wreszcie rozkrzewić i osiągnąć maksymalną długość dwudziestu metrów, a kto wie, może się nawet zacznie rozmnażać, z nasion, latem przez przycinanie pędów, a wiosną z odkładów powietrznych, aby płożąc się, pokryć całą kamienną ścianę. Gdybym jej powiedziała prawdę, podziałałabym na nią jak studniowa susza. Przez resztę rozmowy z zapałem wymieniałyśmy „to daj mi swój e-mail” i „zaplanujmy wielki zjazd”, czyli papierowe uprzejmości, które w niewielkim stopniu tuszowały fakt, że nigdy się więcej nie zobaczymy i rzadko będziemy ze sobą rozmawiały. Wiedziałam, że Jade, a może i pozostałych, wiatr przygna do mnie od czasu do czasu niczym nasiona przekwitniętego dmuchawca, razem z wiadomościami o kandyzowanych ślubach, ckliwych rozwodach, przeprowadzce na Florydę czy nowej pracy w agencji nieruchomości, ale ponieważ nic ich nie zatrzyma, odlecą tak samo chaotycznie i na oślep, jak przyfrunęli. Jeszcze tego samego dnia, jakby zrządzeniem losu, poszłam na wykład z epiki greckiej i rzymskiej zasłużonego profesora nauk humanistycznych Zola Kydda. Był niski, śniady i okrągły i bez względu na porę roku nosił jaskrawe bożonarodzeniowe spodnie w szkocką kratę, a gęste żółtobiałe włosy wieńczyły jego błyszczące, piegowate czoło, zupełnie jakby dawno temu ktoś go polał majonezowym sosem do sałatek. Tradycyjnie pod koniec wykładu Bogowie i bezbożnicy lub Początki końca większość studentów drzemała; Zolo bowiem w przeciwieństwie do taty miał wyjątkowo usypiający sposób mówienia, co wynikało przede wszystkim z rozwlekłych, niekończących się zdań oraz nawyku powtarzania niektórych słów, zwykle przyimków i przymiotników, w sposób, który przywodził na myśl małą zieloną żabkę skaczącą po pływających liściach lilii wodnych. Tego popołudnia jednak serce podchodziło mi do gardła i dosłownie spijałam każde słowo z jego ust. - Trafiłem onegdaj na pewien, pewien, pewien ciekawy artykulik na temat Homera mówiąc to, Zolo marszczył brwi, patrzył w dół na katedrę i pociągał nosem. (Zawsze pociągał nosem, kiedy się denerwował, a zawsze się denerwował, kiedy podjął odważną decyzję

porzucenia zacisznych wybrzeży swego wykładu i wyprawienia się na niepewne wody dygresji). - Artykuł ów zamieszczono w mało znanym czasopiśmie, wszystkich was zachęcam, abyście rzucili nań okiem w naszej, naszej, naszej bibliotece. Dziełko rzeczone nosi tytuł Epika klasyczna a współczesna Ameryka, jeśli dobrze pomnę, jest to numer zimowy. Okazuje się, że wiele lat temu kilku postrzelonych hellenistów i latynistów, takich jak ja, wpadło na pomysł, aby eksperymentalnie sprawdzić siłę oddziaływania starożytnej epiki. Postarali się o rozprowadzenie stu egzemplarzy Odysei wśród stu najbardziej zatwardziałych przestępców, osadzonych w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Riverband. Wyobraźcie sobie państwo, że dwudziestu spośród tejże, tejże, tejże setki przeczytało ją od deski do deski, a trzech napisało nawet własne minieposy. Jeden z owych, owych, owych epickich płodów zostanie niebawem opublikowany przez Oxford University Press. Powyższy artykuł analizuje klasyczną epikę jako niezwykle skuteczny i opłacalny sposób resocjalizacji najgroźniejszych przestępców świata. Okazuje się, że literatura starożytna ma w sobie coś, co łagodzi gniew, stres, ból, daje nadzieję nawet tym, których od dawna spisano na straty, ponieważ można znaleźć zapomnienie w tej epoce prawdziwego heroizmu. Gdzie się podziali szlachetni bohaterowie? Wspaniałe czyny? Gdzie bogowie, muzy, wojownicy? Gdzie starożytny Rzym? No cóż, gdzieś być muszą, prawda, skoro, jak twierdzi Plutarch, historia się powtarza. Gdybyśmy tylko mieli odwagę poszukać ich w sobie, w sobie, moglibyśmy... Nie wiem, co mnie naszło. Może podziałał tak na mnie widok spoconej twarzy Zola, w której odbijał się blask sufitowych świetlówek niczym karnawałowe fajerwerki w rzece, a może nie mogłam patrzeć na jego dłonie, ściskające pulpit katedry, jakby się bał, że kiedy go puści, osunie się na ziemię i zostanie z niego tylko kupka kolorowych ubrań. Jakże inne pozy przyjmował na podium mój tata, kiedy wykładał o reformie Trzeciego Świata (lub choćby tylko wydawało mu się, że wykłada, bowiem nie onieśmielały go ani nie denerwowały słowne wypady i parady, tudzież luźne dygresje); stał zawsze prosto, nie chwiał się, nie garbił. („Kiedy mówię, wyobrażam sobie siebie jako kolumnę dorycką w Partenonie”, zdradził mi kiedyś). Z sercem walącym jak oszalałe bez namysłu poderwałam się z miejsca. Zolo przerwał w pół zdania i razem z trzystoma sennymi studentami w auli patrzył, jak ze spuszczoną głową przedzieram się przez gąszcz plecaków, wyciągniętych nóg, płaszczy, adidasów i podręczników do najbliższego przejścia, po czym dopadam podwójnych drzwi z napisem: WYJŚCIE. - Oto odchodzi Achilles - zażartował Zolo do mikrofonu. Rozległo się kilka letargicznych śmiechów.

Pobiegłam prosto do akademika. Usiadłam przy biurku, wyłożyłam na wierzch ryzę białego papieru i zaczęłam pospiesznie gryzmolić ten wstęp, który początkowo zaczynał się od opisu, co się przydarzyło Charlesowi po tym, jak złamał nogę w trzech miejscach i został uratowany przez Gwardię Narodową. Tak go podobno bolało, że nie mógł przestać krzyczeć w kółko „Boże, dopomóż!”. Charles miał przenikliwy głos, kiedy się zdenerwował, i nie mogłam się opędzić od myśli, że te słowa miały własny rozum, kiedy unosiły się niczym balony napełnione helem w sterylnych korytarzach Szpitala Rejonowego okręgu Burns i leciały na oddział położniczy, aby każde dziecko przychodzące na świat tego ranka słyszało jego wrzaski. Oczywiście „dawno, dawno temu był sobie śliczny, smutny chłopczyk imieniem Charles” nie było do końca w porządku. Charles był gwiazdą St. Gallway, jego doktorem Żywago, jego Destrym znowu w siodle. Był złotym chłopcem, którego Fitzgerald wyłuskałby bezbłędnie z klasowego zdjęcia czwartej klasy i opisał słowami przesiąkniętymi słońcem, takimi jak „patrycjuszowski” i „pełen wiecznej otuchy”. Charles protestowałby gorąco przeciwko zaczynaniu książki od sceny jego upokorzenia. Znowu się zacięłam (ciekawe, jak ci twardogłowi kryminaliści, pomimo wszystkich przeciwności, poradzili sobie ze zmorą PUSTEJ STRONICY, a w dodatku wykazali się tak lekkim piórem), ale kiedy wyrzucałam zgniecione kartki do kosza pod Einsteinem (nieszczęśliwie przetrzymywanym jako zakładnik na ścianie obok idiotycznej tablicy informacyjnej „Robić czy nie robić”), przypomniało mi się coś, co powiedział tata, kiedy mieszkaliśmy w Enid w Oklahomie. Przeglądał właśnie ślicznie wydany katalog Uniwersytetu Utah w Rockwell, dokąd, jeśli mnie pamięć nie myli, zaproszono go na gościnne wykłady. - Nie ma nic bardziej zajmującego niż dobrze ułożony program nauczania oświadczył nagle. Musiałam przewrócić oczami albo pokręcić głową, bo wstał i wcisnął mi do rąk imponujące, grube tomiszcze. - Mówię poważnie. Czy istnieje wspanialszy zawód niż nauczyciel akademicki? I mniejsza o to, czy kształtuje umysły, przyszłość narodu - to nader wątpliwe twierdzenie. Niewiele da się zrobić, kiedy te umysły wychodzą z matczynego łona predestynowane do GTA Vice City. Chodzi mi o to, że nauczyciel jest jedyną osobą chodzącą po ziemi, która ma moc ujmowania życia w prawdziwe ramy, nie całego życia, rzecz jasna, na Boga, nie, tylko jego maleńkiego fragmenciku, wycinka. Porządkuje nieuporządkowane, dzieli je na modernizm i postmodernizm, renesans, barok, prymitywizm, imperializm i tak dalej. Skleja to

zręcznie z pracami semestralnymi, wakacjami, sesjami egzaminacyjnymi... po prostu boski ład. Przyjrzyj się symetrii kursów semestralnych. Albo wsłuchaj się choćby w samo brzmienie słów: seminarium, konsultacje, warsztaty dostępne tylko dla ostatniego roku, lice
Sympatyczna blondynka da się dziabać w łóżku
Zdzira pieprzy się z wielkim ciemnym fiutem
Brunetka wyruchana

Report Page