Dwóch czarnuchów na dwie białaski

Dwóch czarnuchów na dwie białaski




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Dwóch czarnuchów na dwie białaski


Tim Willocks Bunt w Green River

Home
Tim Willocks Bunt w Green River



TIM WILLOCKS
Przełożył Maciej Szymański
DOM WYDAWNICZY REBIS
Tytuł oryginału Green River Rising Copyright © 1994 by...

TIM WILLOCKS

Przełożył Maciej Szymański

DOM WYDAWNICZY REBIS

Tytuł oryginału Green River Rising Copyright © 1994 by Tim Willocks All rights reserved, which includes the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever except as provided by the U.S. Copyright Law. Grateful acknowledgment is made for permission to use lyrics from the following songs: San Antonio Rose by Bob Wills. Copyright © 1940 by Bourne Co. Copyright renewed. This arrangement copyright © 1993 by Bourne Co. All rights reserved. International copyright secured. Whatever Will Be Will Be (Que Será Será). Words and music by Jay Livingston and Ray Evans. Published worldwide by Jay Livingston Music and MCA Music O.B.O. St. Angelo Music Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznan 2009 Redaktor Krzysztof Tropiło Projekt i opracowanie graficzne okładki Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce © moodboard/Corbis Wydanie I ISBN 978-83-7510-327-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp, z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail: rebis(„'rebis.com.pl www.rebis.com.pl

Dla JOSEPHA ROYA WILLOCKSA który zabierał mnie do kina i nauczył, co znaczy być mężczyzną

Zastanawiałem się, jak by porównać Świat z tym więzieniem, w którym tutaj żyję (...). William Shakespeare, Ryszard II, przeł. Maciej Słomczyński

SŁOWO

Spróbujcie, jeśli łaska, wyobrazić sobie ciemność, a w niej stalowe pręty inkrustowane rdzą i brudem wieków. Pręty te tkwią w blokach granitowej skały, równie starych jak wzgórza, w których uformował je czas, spojonych zaprawą i pnących się w górę, granit na granicie, na trzydzieści metrów i więcej. Spomiędzy prętów osadzonych w podziemnym murze wypływa ściek spieniony odchodami dwóch tysięcy ośmiuset zrozpaczonych ludzi oraz niepoliczonych tysięcy tych, którzy trafili tu przed nimi. Odetchnijcie tym piekielnym powietrzem. Posmakujcie go. Oto jest zapach i smak kary, surowej i czystej. W tym mętnym nurcie zawiera się cały paradoks niepojętej, umęczonej rasy, która właśnie tu musi odnaleźć swą ostatnią przystań, właśnie tu na zawsze połączy się z nienasyconą, nieposkromioną masą odpadów, która jest jej przeznaczeniem. Ten ściek w trzewiach potwornego więzienia, ten ściek w ścieku świata, jest bowiem miejscem, w którym kończy się konieczność, a rodzi możliwość: tu, w chwale i bólu ostatecznej klęski. Oto jest Green River. Oto historia buntu.

PROLOG

DOLINA

Milion lat, bo taka była suma odsiadywanych tu wyroków, wystarczyło, by granitowa kostka nabrała oleistej gładkości, głęboko nasycona brudem i rozpaczą. Maszerując głównym korytarzem bloku B, naczelnik John Campbell Hobbes czuł w kościach każdy z utrwalonych w kamieniu kroków, skumulowanych przez pokolenia. W gardle wyczuwał odór zatęchłego potu i skażonej flegmy, połączoną woń oparów nikotyny i haszyszu. Tak, to tu gromadził się skoncentrowany, przedestylowany smród ludzkich wydalin i bólu, od dziesięcioleci magazynowany pod wysoką, przeszkloną kopułą wieńczącą trzy kondygnacje cel. To tu zsyłano ludzi, by rzucić ich na kolana; to tu uczono zasad tych, którzy nie chcieli ich znać. W innych zakątkach planety zapewne istniały gorsze miejsca do życia - znacznie gorsze - ale nie było takich w Stanach Zjednoczonych. Na nic lepszego nie było stać cywilizacji, która rozpadała się na oczach Hobbesa i którą gardził dziś z całą mocą swego wielkiego umysłu. Gdy szedł, stalowe skuwki na podeszwach jego butów wybijały na kamieniach jednostajny rytm, jakimś sposobem pomagając mu w skupieniu się na służbie. Na służbie - a może na realizowaniu polityki - którą naczelnik Hobbes pełnił z niedościgłym zaangażowaniem. Jego obowiązkiem było dyscyplinować i karać, lecz tego dnia zamierzał sięgnąć po inne środki. Tego dnia John Campbell Hobbes miał roztrzaskać klejnot dyscypliny młotem i dłutem wojny. 13

Trzy kroki za nim kroczył oddział sześciu strażników z pełnym ekwipunkiem bojowym: w hełmach z przyłbicami, w pancerzach z kevlaru, z pałkami, pleksiglasowymi tarczami oraz gazem łzawiącym. System komunikacji publicznej - osiem głośników umocowanych ponad tylną bramą - rozbrzmiewał głosem piszczałek i bębnów, które nadawały rytm krokom Hobbesa i jego ludzi. Huk bębnów napełniał też kończyny Hobbesa niezmierną mocą, a przy okazji zagłuszał pomruki skazańców stłoczonych na galerii powyżej. Nienawidzili go ślepo i bezrozumnie; dawniej przejmował się tym, ale tego dnia przyjmował ich nienawiść z otwartymi ramionami. Kamień. Bębny. Kara. Siła. Dyscyplina była wszystkim. Hobbes był wszystkim. Wszelkimi środkami. Wściekły pochód jego myśli ustał na moment. Hobbes sprawdził starannie wszelkie zakamarki umysłu, szukając choćby śladu błędu, pychy czy wątpliwości. Nie znalazł. Tak to jest: wszechświat można przekształcać jedynie dzięki uwolnieniu nieujarzmionych, nieprzewidywalnych sił. Wielki fizyk się mylił: Bóg naprawdę grywał w kości. A tu, w ponurym i nędznym wszechświecie Więzienia Stanowego Green River, John Campbell Hobbes był samym Bogiem. Zakład ten zaprojektował angielski architekt, niejaki Cornelius Clunes, w czasach, w których łączenie filozofii, sztuki i inżynierii w jedno, bajeczne dzieło było jeszcze możliwe. W 1876 roku na zlecenie gubernatora Teksasu Clunes rozpoczął pracę nad projektem więzienia, którego każda cegła miała emanować mocą - zarówno w widzialny, jak i nieuchwytny sposób. Nie był to ciemny loch. Nie było to kanciaste pudło o brutalnej formie. Więzienie Green River było hymnem ku czci dyscyplinujących właściwości światła. 14

Od cylindrycznego jądra zwieńczonego wspaniałą szklaną kopułą biegły na zewnątrz cztery bloki więzienne i dwa bloki robocze, rozstawione pod kątem sześćdziesięciu stopni, niczym szprychy gigantycznego koła. Pod kopułą znajdowała się wartownia główna, z której roztaczał się doskonały widok na centralne korytarze wszystkich czterech bloków więziennych. Sklepienia bloków wznosiły się na gładkich, granitowych murach aż dwadzieścia stóp ponad poziomem najwyższego piętra cel. Słupy, płatwie i krokwie wykuto z żelaza i okryto grubymi płytami szkła w ekstrawaganckim zielonym odcieniu. Wpadało przez nie wszystkowidzące światło Boga: wytrwały obserwator, który w wystraszonych więźniach budził świadomość, iż są poddani nieustannej inwigilacji, i zapewniał automatyczne funkcjonowanie władzy. Spoglądając przez okno celi, skazaniec mógł dostrzec mury okalające zakład i przyczajonych tam strzelców; za kratą drzwi rozciągał się widok na główną wieżę obserwacyjną, najeżoną kamerami i pełną strażników. Nocą celę rozświetlał mętny blask zielonej żarówki, a po murach i korytarzach myszkowały snopy światła z reflektorów. Ten, kto przychodził do Green River, żegnał się z ciemnością na czas pobytu. Ciemność bowiem pozwalała przynajmniej na iluzję prywatności, nie widzialności, była miejscem, w którym człowiek mógł spróbować zrekonstruować sens własnej egzystencji. Światło było dyscypliną, a ciemność - wolnością. Jako że więzień był nieustannie widoczny, nigdy nie mógł być pewny, czy ktoś go obserwuje, czy nie, i dlatego stawał się własnym strażnikiem: zawsze kontrolował swoje zachowanie, wyręczając klawiszy. Green River było przykładem architektury władzy zbudowanej na paranoicznych urojeniach winowajców. W bloku B mieściła się Dolina Długodystansowców. Tak przynajmniej nazywał tych więźniów ich przywódca, Reuben Wilson. Wszyscy byli czarni. Oficjalnie nie istniała polityka segregacji, ale w 15

atmosferze zagrożenia i strachu ludzie w naturalny sposób łączyli się w grupy plemienne, a Hobbes i jego podwładni pozwalali im na to w imię niełatwego pokoju. Blok C należał do czarnych i Latynosów; blok A do Latynosów i białych; D wyłącznie do białych. Przeciwstawne, wrogie sobie siły trwały w zawieszeniu, czekając na sposobność do starcia. Wojna to naturalny stan ludzkości; pokój jest ledwie preludium do niej, okresem przygotowań. Kiedy Hobbes szedł Doliną, mijał kipiący tłum posępnych, spoconych twarzy. W oczach podopiecznych rozpoznawał tylko jedną cechę: zaraźliwy nihilizm zrodzony z długotrwałego, bezmyślnego cierpienia. Na samym końcu bloku, w bezpiecznej bliskości drzwi strzegących wyjścia na dziedziniec, stało samotne podium z mikrofonem. Zbliżając się doń, Hobbes czuł, jak strumyki potu spływają mu po szyi pod koszulę; te z czoła zalewały mu oczy. Oparł się jednak pokusie otarcia twarzy. Cornelius Clunes tworzył swe arcydzieło w wilgotnym półmroku wiktoriańskiego Londynu. Fakt, iż żelaznoszklany wytwór jego fantazji stał się ciałem właśnie tu, w subtropikalnym klimacie wschodniego Teksasu, wywołał nieprzewidziany skutek: więzienie stało się gigantyczną szklarnią, chwytającą promienie słoneczne i magazynującą ich energię w rozpalonych ciałach skazańców. Dawniej panowały tu tak ciężkie warunki, że populację regularnie dziesiątkowały epidemie cholery, duru brzusznego i żółtej febry. Jako że zdrowi więźniowie dokonywali tego, czego nie ważyły się dokonać władze - hurtowo mordowali wszystkich z objawami choroby - każda epidemia kończyła się w owym czasie eksplozjami barbarzyńskiej przemocy, które nie mieściły się nawet w pojemnej głowie Hobbesa. Po drugiej wojnie światowej więzienie zostało zamknięte - na północ od Houston otwarto nowoczesne i niezmiernie higieniczne więzienie - ale w latach siedemdziesiątych, gdy przestępczość szerzyła 16

się na niespotykaną skalę, dzięki wynalazkowi klimatyzacji oraz wizji, która pojawiła się w umyśle Johna Campbella Hobbesa, Green River ożyło na nowo. Hobbes czuł, że to miejsce należy do niego. Jest jego wszechświatem. Nadzwyczajnym instrumentem, maszyną uniwersalną, wzniesioną na samym skraju zdrowego społeczeństwa, w której jego zdeformowane - ale przecież wciąż ludzkie - składniki można poddać procesowi dyscyplinowania, karania i oczyszczania ze skłonności do aspołecznych zachowań, nim powrócą do normalnego życia. Niezaprzeczalnie była to szlachetna misja. Jednakże w ciągu dwudziestu lat pracy Hobbes był świadkiem tego, jak ów uniwersalny instrument zmienia się - początkowo z wolna, a potem w sposób niekontrolowany - w niepojęte zoo, drwinę z jego czystych intencji. Niektórzy ośmieszali jego wystąpienia w tej sprawie przed Stanowym Biurem Penitencjarnym, inni podziwiali je (w sekrecie), ale wszyscy zgodnie odrzucili plany naprawy jako politycznie niemożliwe do wykonania. Doskonale. Nareszcie nadszedł czas, żeby pokazać im konsekwencje tej krótkowzroczności, pomyślał Hobbes. Wspiął się na podwyższenie i stanął przy mikrofonie. Jazgot piszczałek i werbli urwał się raptownie. W bloku więziennym nigdy nie panowała cisza. Nigdy. Ale teraz, gdy nagle umilkła muzyka, wydawało się, że rzędy ciasnych cel ucichły na moment. Hobbes odetchnął głęboko, wypinając pierś i prostując ramiona. Jego strażnicy zatrzymali się przed podium, w płytkiej formacji w kształcie litery V, a ponad nimi piętrzyły się mury naszpikowane prętami stalowych klatek, zwieńczone blokami litego granitu i wreszcie zamknięte kopułą z żelaza i szkła, za którą było już tylko niemiłosiernie palące słońce. Skazańcy, wypędzeni z cel, palili papierosy i drapali się po intymnych częściach ciała, wychylając się ponad barierkami chroniącymi pomosty. Tylko nieliczni mieli na 17

sobie w żaden sposób nieozdobione, regulaminowe drelichy. Wielu było półnagich. Żałosne gesty buntu, pomyślał Hobbes, ale czy zbuntowani, czy nie, będą słuchać z uwagą, bo zaimprowizowane „orędzie o stanie państwa” to mile widziana odmiana w ich niemożliwie nudnych żywotach. Gdy tak stał przed nimi, krępy i surowy, łysy i odziany w czerń, o kamiennej, zgorzkniałej twarzy, prawie-cisza zaczęła zmieniać się w gwar. Z początku były to tylko nieartykułowane, brzuszne i gardłowe odgłosy, przedwerbalne pomruki surowej furii, upodabniające tłum liczący pięć setek mężczyzn do pojedynczego organizmu. Zaraz jednak bezkształtną masę pomruków zaczęły przeszywać krzyki. W przegrzanym powietrzu, gęstym od woni spoconych ciał, słowa zdawały się płynąć w stronę Hobbesa w zwolnionym tempie. - Hej, naczelniku! Twoja stara lubi brać w dupala! Okrzyk, który dobiegł z trzeciej kondygnacji cel, nagrodziła salwa śmiechu. Bardzo wolnym ruchem Hobbes wyjął z kieszeni białą chusteczkę i w milczeniu otarł czoło. - Mówiła mi, że lubisz ją tak posuwać, tylko masz za mały sprzęt! Znowu śmiech. Na drugim poziomie ktoś wrzasnął: „Naczelnik minifiut!” Hobbes jeszcze się nie odezwał. Starannie złożył chustkę, pozwalając, by rwetes z wolna narastał. W przestronnej nawie bloku więziennego otaczały go teraz ze wszystkich stron wymachujące buńczucznie ramiona, zaciśnięte pięści, szeroko rozwarte, różowe usta, nienawistne oczy naznaczone siateczką popękanych naczyń krwionośnych oraz żółte zęby odsłonięte w grymasie zaciętości. Kiedy już nie mógł wyróżnić pojedynczych dźwięków w fali obelg, która go zalewała, pochylił się nad mikrofonem. - Żal mi was wszystkich. Mówił cicho, pozwalając, by wzmacniacze nadały jego głosowi właściwą siłę. Zgiełk przed celami ucichł. Byli wściekli, ale chcieli 18

go wysłuchać. Hobbes zwlekał, spoglądając w górę, ku galeriom, i raz po raz zatrzymując wzrok na wybranych twarzach. Pokiwał głową, jakby w głębokim smutku, nim znowu przemówił. - Stoicie niżej niż zwierzęta. - Pierdol się! - Tak! - Hobbes gwałtownie odwrócił głowę w stronę, z której dobiegł okrzyk. - Zamknięci w klatkach, nie wiecie nawet dlaczego! Żałosne kozły ofiarne świata, do którego zrozumienia brakuje wam choćby szczątkowej inteligencji! Hobbes czuł, że jego głos staje się piskliwy. Obniżył go o ton. - Pewnie wyobrażacie sobie, że siedzicie tu za karę: za żałosne przejawy wykolejenia i akty przemocy, za bestialskie gwałty i morderstwa, którymi chełpicie się w tych swoich brudnych norach. Mylicie się. Hobbes obniżył głos jeszcze o ton. - Bardzo się mylicie. Kazał im czekać - i czekali. - Wasze życia są zbyt mało warte, by usprawiedliwiały istnienie machiny tak pomysłowej. A może wydaje się wam, że chodzi o odstraszanie - was lub innych bandytów? Nic podobnego. Nikogo nie interesuje to, że macie ochotę mordować się, gwałcić i truć w waszych śmierdzących gettach. Osobiście nawet w pełni popieram takie działania. Aż do tej chwili słuchano go we względnej ciszy; teraz jednak gniewny pomruk dobiegł ze wszystkich galerii. Hobbes uśmiechnął się posępnie. - Wiem też, że są wśród was zupełnie niewinni - dodał bez sarkazmu. - O, tak. Naprawdę niewinni. Ofiary celowej, rażącej niesprawiedliwości. Kolejny pomruk, tym razem głośniejszy. Hobbes zaczął mówić z większą emfazą. 19

- Godzę się też z tym, że jeśli spojrzeć na to z szerszej perspektywy, wszyscy jesteście ofiarami tej samej celowej, rażącej niesprawiedliwości. I właśnie dlatego tu jesteście, przyjaciele. W miarę jak jego słowa przebijały się do otępiałych samotnością umysłów, gwar narastał, aż wreszcie Hobbes musiał zacząć krzyczeć, by nie dać się zagłuszyć. - A waszym prawdziwym zadaniem, jeśli chcecie wiedzieć, jest bycie kastą podludzkich szumowin, którą społeczeństwo może gardzić, której może się bać i którą może nienawidzić. Słuchajcie mnie. Słuchajcie! Hobbes zadarł głowę ku drugiemu poziomowi cel i z tłumu rozwrzeszczanych twarzy wyłuskał wzrokiem Reubena Wilsona, szczupłego, dość bladego Murzyna po trzydziestce, przyglądającego mu się w milczeniu. Czekał, wytrzymując jego spojrzenie. Po chwili Wilson wykonał ręką prosty gest i jak za sprawą magii więźniowie stojący najbliżej umilkli, a strefa ciszy rozszerzyła się błyskawicznie i w ciągu kilku sekund ogarnęła cały blok. Hobbes był pod wrażeniem, ale nie był tym zaskoczony. Skinął Wilsonowi głową i podjął przerwaną przemowę. Wypowiadał słowa niespiesznie, tak by wszyscy go zrozumieli. - Jesteście - wyłącznie i po prostu - zbiornikiem sanitarnym na końcu rynsztoka, do którego my, reszta społeczeństwa, możemy wydalać z siebie całe zło, okrucieństwo, pragnienie zemsty, nasze mroczne, niewypowiedziane fantazje o przemocy i chciwości. Wasze cierpienie jest niezbędne dla gładkiego funkcjonowania cywilizacji. Ale nie pochlebiajcie sobie: wasze pojedyncze zbrodnie - choćby najbardziej szokujące - nie mają najmniejszego znaczenia. Oczekuje się od was jedynie tego, że będziecie tu trwać, winni czy niewinni, dobrzy czy źli. Jesteście nocnikiem, do którego się sra - niczym więcej. Pojmijcie to. Bo ja pojmuję to doskonale. A kiedy będziecie leżeć i szlochać w swoich celach, przemyślcie sobie jeszcze jedno: 20

wasz pobyt tutaj jest wielką przysługą dla społeczeństwa, którym tak gardzicie. Nastała chwila ciszy, gdy skazańcy wysilali umysły, próbując zrozumieć dogłębnie jego słowa. Hobbes przyglądał się im, zafascynowany zbiorową osobowością tłumu. Jakimś sposobem przekaz dotarł do wszystkich jednocześnie. Rozległy się pomruki i westchnienia, a potem jakby prąd przebiegł tam i z powrotem po więziennych galeriach. Nagle, pod wpływem jednego impulsu, pięciuset mężczyzn wybuchło nieopisaną furią. Potoki przekleństw, donośne ryki, tupanie buciorów i wymachiwanie pięściami - wszystko to przetoczyło się przez blok niczym wysoka fala i rozbiło o litą skałę zwaną Johnem Campbellem Hobbesem. Strażnicy stojący u podnóża mównicy zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę. Zacieśnili szyk, kładąc dłonie na pojemnikach z gazem. Jeden fałszywy krok mógł oznaczać niekontrolowany wybuch przemocy. Lecz w układzie krwionośnym naczelnika krążyła teraz głównie adrenalina, która jak żadna inna substancja dawała mu niezachwianą pewność własnej racji. Hobbes nie znał strachu. - Wracać do cel! - ryknął do mikrofonu. Dokładnie tak jak się spodziewał, rozkaz został zignorowany. Kapitan Bill Cletus, stojący w szyku strażników, odwrócił się i spojrzał na niego. Rumiana twarz oficera emanowała niezmąconym spokojem. Hobbes skinął głową, a wtedy Cletus pochylił głowę i odezwał się do mikrofonu wpiętego w klapę munduru. Stalowe drzwi za plecami Hobbesa rozwarły się ze zgrzytem i do bloku wbiegł kolejny oddział szesnastu strażników. Wszyscy mieli zawieszone na szyjach maski przeciwgazowe; czterech dźwigało miotacze gazu łzawiącego, które wycelowali w stronę wzburzonego tłumu na galeriach. Pozostali byli uzbrojeni w strzelby i broń krótką. Gdy strażnicy zajęli 21

pozycje, Hobbes odezwał się ponownie, wspomagając słowa zdecydowanymi gestami. - Wracać do cel. Dalsza niesubordynacja skończy się niepotrzebną karą. Z drugiej kondygnacji cel nadleciał jakiś nieduży, ciemny przedmiot. Hobbes zauważył go w porę, ale nie uchylił się. Pocisk trafił go w ramię, zatrzymał się na nim na sekundę, po czym opadł na podium u jego stóp. Wściekłość więźniów momentalnie zmieniła się w zaciekawienie. Hobbes spojrzał na galerię, po czym zwrócił się do Billa Cletusa. - Wilson - powiedział. Cletus i czterej jego ludzie puścili się biegiem po stalowych schodach, w stronę kładki na drugim poziomie cel. Gdy dotarli na szczyt, otyły skazaniec - dwukrotny gwałciciel nazwiskiem Dixon celowo zastąpił im drogę. Cletus potraktował go gazem, a gdy Dixon cofnął się i oparł o ścianę, oślepiony i ciężko dyszący, minął go i wszedł na galerię. Dwaj idący za nim strażnicy rzucili się na Dixona niczym drwale, ciosami pałek podcinając mu nogi w kolanach. Gdy był już wystarczająco zakrwawiony i stłamszony, wykręcili mu ręce, poderwali w górę i brutalnie zawlekli do najbliższej pustej celi, gdzie wepchnęli jego głowę do sedesu. Wilson, poruszając się z lekkością tancerki, przyjął pozycję obronną i zacisnął pięści. Z podwyższenia Hobbes przyglądał się, jak reaguje na nadchodzącego Cletusa i jego ludzi. Wilson był swego czasu głównym pretendentem do tytułu mistrza świata wagi średniej i idolem młodzików z getta, dla których obrabowanie sklepiku spożywczego było życiowym osiągnięciem. W głębi duszy Hobbes szczerze go podziwiał, zwłaszcza że bokser spędził za kratami już osiem lat, pokutują
Oral z Kobietą Kot
Pierwszy wytrysk na mamuśkę
Pogodynka palcuje się na wizji

Report Page