Dojrzala lubi pomacac

Dojrzala lubi pomacac




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Dojrzala lubi pomacac




Andrzej Pilipiuk - Droga do Nidaros

Home
Andrzej Pilipiuk - Droga do Nidaros



* Andrzej Pilipiuk * OKO JELENIA 01 DROGA DO NIDAROS * Dwadziescia par oczu patrzylo na mnie ze znudzeniem. Poprawilem wtyczke, zrestartowalem system,...

* Andrzej Pilipiuk * OKO JELENIA 01

DROGA DO NIDAROS *

Dwadziescia par oczu patrzylo na mnie ze znudzeniem. Poprawilem wtyczke, zrestartowalem system, ale sieci nadal nie bylo. Lacze awaryjne takze nie dzialalo. Widocznie jakis powazny problem na linii. Diabli nadali, jak w takich warunkach prowadzic lekcje? –No trudno – mruknalem. – Dzisiaj omowimy sobie zatem podstawy programowania… Rozleglo sie nerwowe pukanie i do pracowni zajrzala sekretarka. Byla dziwnie zdyszana, jakby gnala tu na zlamanie karku. –Panie profesorze, dyrektor prosi natychmiast do gabinetu! – wysapala. –No co tez pani! – prychnalem. – Nie moge zostawic tych huncwotow ze sprzetem wartym… –Powiedzial, ze natychmiast. Nie wie pan, gdzie znajde magistra Kokotke? –Ma zastepstwo z pierwsza klasa gdzies na dole – wyjasnilem. Odpalilem mala kamere internetowa, uruchomilem zapis. –Gdy wroce, to sobie obejrze, jak sie zachowywaliscie. Jezeli zobacze, ze cos bylo nie tak, to… – zawiesilem glos i znaczaco zmruzylem oczy. – Zaraz wracam. Pod drzwi naszego szefa dotarlem jednoczesnie z fizykiem. –Ciebie tez wezwal? – Kokotko spojrzal na mnie spod grzywy rozwianych wlosow. – Co jest grane? –Cholera wie. – Nacisnalem klamke. Dyrektor siedzial za stolem dziwnie blady. Pot perlil mu sie na skroniach. –Pan nas wzywal? – zapytalem. – Piec minut temu skonczyla sie przerwa i… –To przyszlo przed paroma minutami faksem. – Pchnal w nasza strone wydruk. – Probowalem sprawdzic te informacje, ale nie dziala juz ani linia telefoniczna, ani komorka. Internet tez zdechl. Kokotko ujal w dlon wydruk, przeczytal i naraz zbladl jak sciana. Podal mi bez slowa kartke. Patrzylem dluzsza chwile, nie mogac uwierzyc w to, co widze. –Panowie – dyrektor zlamal z trzaskiem olowek – Nie jestem astronomem ani fizykiem. Wezwalem was, bo sadze, ze jako jedyni mozecie mi to dokladnie wyjasnic. Prosze mowic wolno, wyraznie i prostymi zdaniami. Nasza planeta wchodzi w roj meteorow z antymaterii. Slyszalem o tym, gdy sam chodzilem do szkoly. Kiedy to dranstwo styka sie ze zwykla materia, robi wielkie bum, wyzwala energie i znika. Tu pisza, ze juz po nas. Czy to prawda? –Mniej wiecej – baknal fizyk. – Kilogram antymaterii wybucha z moca okolo dwudziestu czterech megaton trotylu… Albo dwa razy wiecej, bo… Do licha, jestem nauczycielem, nie astrofizykiem! Mysli pan, ze gdybym sie na tym znal, to nadal pracowalbym w tej budzie?! –Kiloton? – Szef popatrzyl na niego nieco zdezorientowany. –Megaton. Jedna megatona to milion ton trotylu – sprostowalem. –Panie magistrze, do cholery, prosze nie traktowac mnie jak jakiegos glaba! – Dyrektor spojrzal na mnie przygaszonym wzrokiem. – Innymi slowy, cos takiego leci w nasza strone. – Otarl pot z czola. – A gdy uderzy w Ziemie… –Nie uderzy. – Kokotko pokrecil glowa. – Z chwila wejscia w gestsze warstwy atmosfery nastepuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi sie wydaje. Wieksze bryly eksplozja ich zewnetrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzen kosmiczna – uzupelnil. – Mniejsze splona w atmosferze. To jak rzucanie kaczek na powierzchnie jeziora. –Aha. Czyli co? – Dyrektor puknal w faks. – Pomylili sie? Wybuchnie tam w gorze? Czy moze czeka nas bombardowanie, jakby Chinczycy czy Ruskie odpalili swoje glowice atomowe? Sluchalem ich, nie mogac uwierzyc wlasnym uszom. –A moze to po prostu czyjs zart? – wcialem sie. – Dlaczego nie bierze pan pod uwage takiej

opcji? Faks do szkoly mogl wyslac ktokolwiek, chocby uczen przestraszony klasowka. –Nie ma lacznosci – rzekl niepewnie Kokotko. –I co z tego? – odparowalem. – Wystarczy przeciac pare kabli i nie ma ani telefonu, ani Internetu. Kabel od anteny telewizyjnej rowniez mozna odlaczyc. –Niech pan laskawie zerknie na swoja komorke – odparl jadowicie dyrektor. –I co? Tez panu kabelek odlaczyli? Mysli pan, ze jestem glupi? Zanim otrzymalem faks, odebralem telefon. Telefon z pewnej waznej instytucji. Otworzylem usta, ale dyrektor mnie uprzedzil: –Tak, jestem pewien, ze rozmawialem z prawdziwym jej przedstawicielem. A teraz, skoro rozwialismy juz pana watpliwosci w tej materii, moze pan magister Kokotko powroci do tematu anihilacji – warknal, mechanicznie glaszczac rachityczna paprotke zwisajaca z szafy obok biurka. – Osobliwie interesuje mnie, w jaki sposob zgine. –Po pierwsze – Kokotko znowu studiowal wydruk – przy anihilacji nastepuje silny blysk i wydziela sie promieniowanie. Roj jest rozlegly, planeta w trakcie bombardowania zdazy dwa razy obrocic sie wokol swojej osi. Czyli maja racje, juz po nas. A w przyszlym tygodniu mialem samochod w salonie odebrac… –Konkrety – zazadal dyrektor. –Napromieniowanie takie, jakby nad glowa wybuchaly nam setki bomb atomowych. Fale uderzeniowe, wgniatajace budynki w glebe, oraz termiczne, podpalajace lasy i topiace asfalt na ulicach. Przypuszczalnie nastapi rozproszenie znacznej czesci atmosfery, byc moze opad radioaktywny – wyjasnil. –Czy to pewne? – Zwierzchnik spojrzal na mnie pytajaco, jakby chcial uslyszec potwierdzenie prawdy takze z moich ust. –Jestem informatykiem, nie astrofizykiem. – Wzruszylem ramionami. – W ogole nie pojmuje, dlaczego mnie prosi pan o wyjasnienia. Ale na ile sie orientuje, to przedstawiona wizja odpowiada rzeczywistosci. Na razie nie do konca docierala do mnie powaga zdarzen. Mialem wrazenie, ze ogladam film, czytam ksiazke, snie… Przeciez rzeczywistosc nie mogla tak wygladac! Takie katastrofy sie nie zdarzaja! Toz to scena jak z taniego czytadla science fiction! Do diaska, przeciez o tym, ze cos takiego nadlatuje, powinnismy wiedziec z kilkuletnim wyprzedzeniem. Hmmm… A moze byli tacy, ktorzy wiedzieli? Nie, bzdura! Obserwatoriow astronomicznych jest cala masa, tego typu informacja z pewnoscia by wyciekla! –W tym czasie centrum roju uderzy w Ksiezyc – ciagnal fizyk – a on nie ma atmosfery. Nic go nie chroni. Sadze, ze te kilkaset ton wystarczy, zeby rozniesc w pyl jego skorupe i rozproszyc plynne wnetrze. – Kokotko wygladal, jakby zaraz mial zemdlec. – Byc moze ocaleje wewnetrzne stale jadro. Znaczna czesc odlamkow, sciagnieta przez grawitacje naszej planety, wejdzie na jej orbite, a niektore stopniowo opadna na Ziemie. Moga to byc naprawde duze bryly, na przyklad rozmiaru planetoidy, ktora wykonczyla dinozaury. Spadac beda co jakis czas, a potrwa to tysiace lat. –My juz tego nie doczekamy – moj glos brzmial zupelnie obco, calkiem jakby ktos inny przemowil moimi ustami. – Promieniowanie zalatwi wszystkie formy zycia. Ocalale organizmy zabije spadek cisnienia atmosferycznego. –Potem planete czeka kilka milionow lat intensywnej dzialalnosci tektonicznej, zanim plyty kontynentalne znowu sie ustabilizuja. W tym czasie nalezy sie tez spodziewac regularnych spadkow tego, co zostanie z Ksiezyca, a niewykluczone, ze i zablakanych okruchow antymaterii. Do tego zapylenie resztek atmosfery i w konsekwencji nuklearna zima przez cale tysiaclecia.

Przy odrobinie szczescia przezyja bakterie – dodal Kokotko. – O ile oczywiscie bedzie jeszcze powietrze. Beztlenowe tez raczej nie maja szans. Glos zaczynal mu sie lamac, drzace palce nerwowo miely chusteczke higieniczna. –Mamy pod budynkiem schrony przeciwatomowe z lat piecdziesiatych. Od biedy zdolamy upchnac tam dziewczyny i nauczycielki. Reszte uczniow trzeba odprowadzic na stacje metra, czesc linii byla budowana jako… –Panie dyrektorze, to nic nie da – wydusilem z siebie. – To juz koniec. Szef milczal i patrzac przez okno, trawil informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie ulicy mienily sie cieplymi barwami jesiennych lisci. Delikatny wiatr od wschodu zdawal sie niesc zapach swiezo zaoranych pol. Wreszcie dyrektor odwrocil sie i uniosl na nas zmeczone spojrzenie. –Wedlug panow, a takze tych tam – klepnal znowu faks – katastrofa jest calkowicie nieuchronna, nie mozemy jej zapobiec ani w zaden sposob przeciwdzialac skutkom. Fizyk kiwnal glowa. Zastanawialem sie, dlaczego wyslali to faksem. Moze to jednak jakis debilny zart? –Za – spojrzal na zegarek – kilkanascie minut pierwsze bryly anihiluja nad Rosja. Zostaly nam niespelna trzy godziny, nim wejdziemy w strefe bombardowania. Jak sadzicie, czy powinnismy powiedziec uczniom, ze zostalo nam naprawde niewiele czasu? –Bedzie zadyma – ostrzeglem. – I to niewaska. Jakby na potwierdzenie moich slow gdzies daleko zawyla syrena. –Czy ksiadz katecheta jest obecny w szkole? – zapytal fizyk. – Moze udzielilby wszystkim absolucji… –Widzialem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. – Pokrecilem glowa. Dyrektor dzwignal sie ciezko i podszedl do stojacego w kacie sejfu. –Panie Marku, pan, zdaje sie, sluzyl w wojsku? –Tak. –Prosze zrobic z tym co trzeba i rozdac nauczycielom. Na wszelki wypadek… – Wyjal spora aluminiowa walizke. Byla chyba pieronsko ciezka, bo gdy polozyl ja na blacie biurka, szklo trzasnelo. Pokrecil przy zamku, ustawiajac kod, i podniosl wieko. Wewnatrz lezalo co najmniej dwadziescia pistoletow oraz kilka paczek amunicji. –Co to jest? – wykrztusil moj kolega. –Przyslali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji – stwierdzil sarkastycznie dyrektor. – Na czarna godzine… Bez slowa rozprulem pudelko z nabojami i wyciagnalem z pierwszego pistoletu magazynek. Przypadajac do ziemi, przebieglem kilkadziesiat metrow. Wysoki zywoplot zaslanial mnie calkiem niezle. Przyczailem sie zadyszany. Gdzies z daleka, od strony srodmiescia, wiatr przyniosl echo wystrzalow. I pomyslec, ze w dziecinstwie lubilem filmy wojenne. Teraz mialem tylko nadzieje, ze zawierucha ominie ten zakatek. W sumie glupie marzenie, spedzic w spokoju ostatnia godzine zycia… Przysiadlem na dziwnym murku, ktory wygladal jak fundament ogrodzenia. Geste krzaki zaslanialy mnie ze wszystkich stron. Przezylem w Warszawie ladne pare lat, dziesiatki, jesli nie setki, godzin spedzilem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedzialem, ze na skraju Pol Mokotowskich sa tak nieprzebyte chaszcze… Rozejrzalem sie wokolo. Stare topole i klony rzucaly cien. Ponizej rozkrzaczal sie czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej zuzlem drogi widzialem wyraznie orzech i kilka jablonek. Pomiedzy nimi z ziemi sterczal przekrzywiony kran.

Zdziczaly sad? Moze kiedys staly tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i pozniej, gdy wznoszono biblioteke? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiscie gdyby zostalo nam choc kilka dni zycia. Co dalej? W ciagu godziny zdolalem przebiec raptem z pol kilometra, od liceum, w ktorym pracowalem, tutaj. Pchac sie do srodmiescia? Sadzac po zasnuwajacych niebo dymach, dzialy sie tam malo wesole rzeczy. A moze po prostu poszukac sobie polanki w krzakach i uwalic sie na trawie, by poczekac na koniec? Do licha, dlaczego wlasnie teraz? Juz prawie odlozylem na samochod… i z Zuzanna mialem isc w sobote do kina. Za dwa lata moglbym zostac nauczycielem mianowanym. Wlozylem do ucha sluchawke radia, lecz wszystko tonelo w bialym szumie. Przeskakiwalem po pasmach, szukajac programu, jednak stacje zaprzestaly nadawania. I nagle, gdy juz prawie tracilem nadzieje, uslyszalem melodyjny i czysty glos Ojca Dyrektora. –Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegla konca, lecz prawdziwe zycie dopiero sie zaczyna. Zostaly nam moze trzy kwadranse, modlmy sie. Panie, w godzine smierci wezwij mnie… Nie lubilem goscia, ale musze przyznac, ze tym razem naprawde mi zaimponowal. Nie poddal sie, tylko postanowil do ostatniej chwili pomagac wiernym. Jakies wrzaski dobiegajace zza drzew przerwaly mi sluchanie radia. Wychylilem sie zza pnia i zagryzlem wargi. Czterech roslych byczkow w dresach kopalo jakiegos chlopaka. Komorka telepala mi sie w kieszeni na udzie, ale mialem absolutna pewnosc, ze policja nie przyjedzie. Zreszta i tak nie dzialala. Czterech… Ciut duzo. Zagryzlem wargi, a potem splynal na mnie gleboki spokoj. I tak wszyscy jestesmy martwi. Moge odejsc chylkiem albo sprobowac ratowac kopanego. Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, wiec moze nalezaloby na zakonczenie dokonac czegos wielkiego czy chociaz bohaterskiego? Najwyzej mi sie nie uda. Zgine teraz albo za czterdziesci minut. I naraz poczulem, ze zal mi tych ostatnich trzech kwadransow, lecz podjalem decyzje i nie bylo juz odwrotu. Rzucilem torbe z laptopem i wyszarpnalem z kabury pistolet. Pierwszy napastnik schylil sie wlasnie, by przeszukac kieszenie ofiary. Celowalem w skron, lecz trafilem w szyje. Tez skutecznie, runal natychmiast. Drugi dostal w bandzioch. Trzeci oberwal w plecy, kula utkwila gdzies kolo lopatki. Koles wydal dzwiek jak odtykany zlew i zwalil sie na ziemie. Czwarty uciekal. Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pojda… Strzelilem za tym czwartym, ale chybilem. Ranny w brzuch zdazyl juz wyciagnac bron. Ciekawe, skad spluwa u takiego szmaciarza? Podszedlem i dobilem go strzalem w kark. Tak po prostu, jakbym przez cale zycie nic innego nie robil. Lezacy chlopak uchylil powieki, spojrzal na mnie polprzytomnie. Usiadl i splunal krwia. Dochodzil do siebie bardzo szybko, choc widac bylo, ze oberwal naprawde zdrowo. Jedna reka zwisala mu bezwladnie, chyba strzaskana w lokciu. –Musimy stad znikac – powiedzialem, schylajac sie po bron zastrzelonego. – Jeden uciekl, moze sprowadzic nam na karki wiecej kumpli. Dasz rade isc? –Tak. – Wstal chwiejnie na nogi, zdrowa reka dotknal biodra i skrzywil sie strasznie. Ostatni postrzelony dresiarz kopnal nogami w agonii i znieruchomial. Podnioslem torbe z laptopem. –Mam tu niedaleko… – Chlopak zawahal sie. Spojrzal na mnie niepewnie i jakby wyczekujaco. –Jesli masz tu jakas mete, to prowadz. Nie mozemy tak sterczec na widoku. – Wyszczerzylem zeby w usmiechu. – Mam powiedziec, ze jestem przyjacielem? –To juz raczej pan udowodnil… –Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym "pan", mam raptem dwadziescia osiem lat…

–A ja za rok pisalbym mature. – Kaszlnal krwia. – Ach tak, mam na imie Stanislaw. Uscisnelismy sobie rece. Kulejac, poprowadzil mnie ledwo widoczna sciezka przez chaszcze. Po chwili wsrod gestych bzow zamajaczyla zardzewiala furtka. Otworzyl ja wlasnym kluczem, a potem starannie zamknal. Pomiedzy kompletnie zdziczalymi krzewami bielal prostokat betonowego fundamentu. Na nim walaly sie resztki niedopalonych belek. –Zapraszam do mojego krolestwa. – Odsunal plyte z dykty i kolejnym kluczem otworzyl metalowa klape. Po szesciu drewnianych schodkach zeszlismy do piwniczki. Byla spora, przez dwa okienka wpadalo tu nieco swiatla. Sciany z czerwonej cegly, sadzac po zaciekach i purchlach, mialy swoje lata. W lochu smierdzialo stechlizna, ale nie tak mocno, jak sie spodziewalem. Kilka mebli wyciagnietych chyba ze smietnika, fotele, pod oknem stol z jasnej, grubej sklejki. –Znajdzie sie jakas szmata? Zaglada ludzkosci zaglada ludzkosci, jednak dziadek zawsze powtarzal, ze bron nalezy wyczyscic przed wlozeniem do kabury. –Jasne. – Pogrzebal na regale, wyciagnal z tekturowego pudelka kawal bawelnianej tkaniny. Przy uzyciu szprychy rowerowej przeczyscilem lufe. Kosmiczna katastrofa unicestwiajaca planete to rzeczywiscie problem – ale porzadek musi byc. Chlopak niezle sie tu urzadzil. W kacie stal piecyk typu koza oraz lezaly rowno przyciete polanka. Krzeslo obrotowe, regal z pudelkami pelnymi jakichs mechanizmow… Opadl na fotel, krzywiac sie z bolu, i obmacal lokiec. –Kompletnie pogruchotane – westchnal. – Czuje takie ostre kawalki ruszajace sie pod skora. Dziwne, ze nie spuchlo… I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo czegos? – Spojrzal z nadzieja. Pogrzebalem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowalem, podczas sesji, gdy zarywalem kolejne noce, moze cos na bol glowy by sie znalazlo… Ale teraz? Cztery lata po dyplomie? Rzucilem mu listek polopiryny. –To wszystko, co mam. Na bol glowy pomaga – powiedzialem. – Poza tym ma dzialanie przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniza krzepliwosci. –Hmmm… no tak. – Odlozyl tabletki na stol. – Moze lepiej sie wina napijemy? Zakaszlal znowu. –Lepiej nie. – Pokrecilem glowa. – Alkohol rozszerza naczynia krwionosne. Masz polamane zebra? –Na to wyglada, ale i odbija sie krwia… Wyciagnal zza regalu zakurzona butelke. Scisnalem ja miedzy kolanami, nieco zardzewialym korkociagiem wydlubalem korek. Staszek wytrzasnal nakretki oraz srubki z dwoch kubkow i nalal hojnie. –Za spotkanie, a przy okazji, nie podziekowalem jeszcze za uratowanie zycia… – Reka troche mu drzala. Wzialem drugie naczynie i uroczyscie stuknelismy sie nad stolem. Wino bylo nie najgorsze, choc zalatywalo mocno drozdzami. –No i calkiem niezle ten koniec wyglada. – Usmiechnalem sie. – Siedzi czlowiek wygodnie, jest z kim pogadac, nawet jest co wypic… Tylko z zagrycha problem. – Wyciagnalem z plecaka kupiona rano puszke pasztetu. – Srednio do wina pasuje… Swoja droga, bardzo dobre – wyrazilem uznanie. –Wlasnej roboty – pochwalil sie. – Zeszloroczne. Jeszcze moj dziadek sadzil winogrona.

Krzywil sie przy kazdym lyku. –To wasza dzialka? – domyslilem sie. No i prosze, obejdzie sie bez grzebania po archiwach, przed smiercia poznam nawet historie tego miejsca… –Tak nie do konca dzialka – mruknal Staszek. – Tu byl nasz dom. – Klepnal dlonia ceglana sciane. – Kiedy w latach szescdziesiatych zabierali sie za budowe biblioteki, wszystkich stad wyrzucili do mieszkan w blokach, zlikwidowali tez dzialki obok. Ale potem zbudowali gmach troche dalej, a to zarasta… –Faktycznie niezla dzungla. –Czemu ten swiat zwariowal? – westchnal. –Nie wiesz? – Wytrzeszczylem oczy. –Wiem, ze ludzkosc odchodzi w niebyt, ale, cholera… Dowiedzielismy sie w liceum, wszyscy z miejsca poglupieli. Zaczeli ganiac za dziewczynami, gwalcic, rozbijac sobie glowy… Jakby nagle zerwali sie z uwiezi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedzial, ze nigdy nie widzial ludzkiego mozgu… Szczerze powiedziawszy, wzialem cie w pierwszej chwili za podobnego wariata… –Uzbrojony i niebezpieczny… – Popatrzylem na pistolet w zadumie. – Poczulem, ze ich zycie lub smierc nie maja juz zadnego znaczenia – przyznalem. – Ale jakos nie w porzadku bylo, ze chca cie zamordowac. I to ja ich… Moze to wrodzone poczucie sprawiedliwosci, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzace ludzi zabijajacych nawet w obronie wlasnej? –Zamyslilem sie. – Tak czy siak, w ogole ich nie zaluje. –Socjolodzy i psycholodzy maja w tej chwili kupe materialu do badan… – mruknal. –Tia, u nas w liceum bylo podobnie. Paru uczniow chcialo natychmiast wyrownac porachunki z nauczycielami, inni polecieli cala banda do monopolowego po drugiej stronie ulicy. – Westchnalem. – Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszalec… To przykre, bo w pewien sposob pokazalo powierzchownosc naszej kultury i naszej wiary przy okazji… –Zabraklo im… – Popatrzyl na zdobiaca palec wskazujacy srebrna obraczke do odmawiania rozanca. –Myslalem, ze zdolam sie przedrzec pod Otwock, do rodziny, ale utknalem tutaj. A ty szedles w jakims okreslonym kierunku? Czy tu, do schronu? –Czasem tu przylaze, gdy mi zle, i wspominam dziadka. Pomyslalem, ze tu bedzie godnie poczekac na koniec. I fajnie, ze jest z kim pogadac. Wyglada na to, ze tylko my dwaj pozostalismy normalni – zazartowal. – Jestes nauczycielem? –Ucze informatyki w Reytanie. –Szkoda, ze zdawalem gdzie indziej. Choc pewnie i tak bys mnie nie lubil, z komputerow bylem zawsze straszna noga… Zerknalem na zegarek. –Nie zostalo duzo czasu – zauwazyl. Za piwnicznymi okienkami blysnelo oslepiajace biale swiatlo. –Oho – mruknalem – zaczyna sie. Staszek zadrzal lekko. –Wyjdziemy popatrzec? – zaproponowal. – Druga taka okazja moze sie juz nie zdarzyc… – zabrzmialo to niczym koszmarny dowcip. –Fakt, kiedy juz bedziemy po tamtej stronie, ci, ktorzy umarli wczesniej, moga nas pytac, jak to wygladalo – rowniez popisalem sie wisielczym humorem.

Wspielismy sie po drewnianych schodkach. Rozblyski rozswietlaly na razie niebo na horyzoncie. Byly silniejsze i slabsze, chwilami nasze ci
Zalali kolezance sperma
Murzyńska parka
Pobiegały a potem się masturbowały

Report Page