Dojdź razem z NF

Dojdź razem z NF




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Dojdź razem z NF

Zresetuj hasło:

Login lub email

gotowe



- Opowiadanie: Natarela - Z pamiętnika szeptuchy (spisanego wodorostem niezrównanego Kleklakleta)
ko­bie­ta | 02.07.17, g. 12:35 | znaki: 14986
Mój de­biut na NF, więc liczę na bez­li­to­sną kry­ty­kę. Nie krę­puj­cie się :) Mam tylko na­dzie­ję, że opo­wia­da­nie nie wy­pa­dło go­rzej, niż mi się wy­da­je, i że nie przy­pra­wi Was o dużo fej­spal­mów. 
Do­dat­ko­wo też bar­dzo, bar­dzo dzię­ku­ję ro­ga­so­wi za wni­kli­we be­to­wa­nie i pomoc w do­ko­na­niu nie­moż­li­we­go, czyli zmiesz­cze­niu się w li­mi­cie zna­ków. Bez niego bym sobie nie po­ra­dzi­ła :)
Aha, i pa­mię­taj­cie, że „Każdy kij ma dwa kolce”... Zna­czy się „końce”, rzecz jasna.
 „Zaraz zginę z ręki… to zna­czy z od­nó­ża prze­ro­śnię­tej sto­no­gi”.
Wy­glą­da­ło na to, że taka oto bę­dzie moja ostat­nia myśl przed śmier­cią. Bły­sko­tli­wa, nie­praw­daż? Mie­siąc wcze­śniej nawet do głowy by mi nie przy­szło, że skoń­czę jako prze­ką­ska dla góry chi­ty­no­we­go pan­ce­rza, a tym­cza­sem wła­śnie sta­łam z tą nie­zbyt ku­szą­cą per­spek­ty­wą twa­rzą w twarz.
Już parę ty­go­dni mi­nę­ło odkąd zna­la­złam Pa­sku­dę albo ra­czej to, co z niej zo­sta­ło. Roz­szar­pa­ło ją ja­kieś dłu­gie, owa­do­po­dob­ne stwo­rze­nie wiel­ko­ści psa. Nie roz­pa­cza­łam zbyt­nio, bo stara ko­ci­ca na pewno (o co­kol­wiek po­szło) za­słu­ży­ła sobie na to, co ją spo­tka­ło. Uro­ni­łam tylko kilka skrom­nych łez – wszak sta­no­wi­ła naj­bar­dziej żywą pa­miąt­kę po zmar­łej Mści­woi, mojej po­przed­nicz­ce i men­tor­ce.
Wraz z kil­ko­ma mło­dzień­ca­mi prze­cze­sa­łam teren wokół wsi na wy­pa­dek, gdyby po­twór miał ape­tyt na kogoś jesz­cze. Bez skut­ku. Po­nie­waż nie pa­ła­łam zbyt­nio chę­cią ze­msty, pu­ści­łam spra­wę w nie­pa­mięć i wró­ci­łam do co­dzien­nych obo­wiąz­ków szep­tu­chy.
Sy­tu­acja zmie­ni­ła się, kiedy Nie­sie­bud­ka, naj­młod­sza có­recz­ka Ra­do­mi­ry, po­waż­nie za­cho­ro­wa­ła. Wśród wie­lo­wie­ko­wych re­cep­tur zna­la­złam prze­pis na spe­cy­fik, który wy­glą­dał jak lek na do­le­gli­wość dziew­czyn­ki (jeśli do­brze in­ter­pre­to­wa­łam ob­ja­wo­braz­ki). Pro­blem sta­no­wi­ły skład­ni­ki – po­trzeb­ne były kolce wija ol­brzy­mie­go, a o te wcale nie tak łatwo.
Wtedy przy­po­mnia­łam sobie o wie­lo­od­nóż­nym za­bój­cy mo­je­go kota – po­ten­cjal­nym wiju. Zde­spe­ro­wa­na Ra­do­mi­ra ucze­pi­ła się tej moż­li­wo­ści i za­ofe­ro­wa­ła mi swoją pomoc w zła­pa­niu sta­wo­no­ga, na którą nie­chęt­nie przy­sta­łam. Bo­wiem wśród licz­nych, acz­kol­wiek bar­dzo ogól­nych in­struk­cji prze­ka­zy­wa­nych z wiedź­my na wiedź­mę, do­ty­czą­cych spo­so­bów ob­cho­dze­nia się z wi­ja­mi, jedna za­pa­dła mi w pa­mięć: „Chcesz ujarz­mić wi­ja­ka, za­bierz graj­ka”. A może cho­dzi­ło o „ry­ba­ka” za­miast „graj­ka”? By­ło­by do rymu. Po­sta­no­wi­łam dmu­chać na zimne i wzię­łam ze sobą parę pstrą­gów oraz po­tra­fią­cą śpie­wać Ra­do­mi­rę.
Na od­da­lo­ną o pięć dni drogi od na­szej wio­ski po­la­nę, na któ­rej po­twór aku­rat się wy­grze­wał, tra­fi­ły­śmy zu­peł­nym przy­pad­kiem. Szcze­rze mó­wiąc, od razu tego po­ża­ło­wa­łam.
Ama­tor ko­cie­go mięsa urósł dzie­się­cio­krot­nie, odkąd prze­by­wał w oko­li­cach na­szej wsi. Jego ogrom­ne ciel­sko le­ża­ło zwi­nię­te na cie­płej ziemi, a chi­ty­no­wy pan­cerz lśnił w słoń­cu ni­czym wy­po­le­ro­wa­ny onyks. Frag­ment ta­kiej sko­ru­py zna­la­złam obok tru­chła Pa­sku­dy, więc nie mia­łam wąt­pli­wo­ści co do toż­sa­mo­ści po­czwa­ry.
Przy­cup­nę­ły­śmy za rzad­ki­mi za­ro­śla­mi.
Opa­no­wa­łam nagłą chęć szyb­kie­go od­wro­tu i od­ru­cho­wo prze­je­cha­łam dło­nią po twa­rzy, by spraw­dzić, czy nie wy­sko­czy­ła mi jakaś bro­daw­ka. Nawyk ten za­wdzię­cza­łam Mści­woi, twier­dzą­cej, iż wszyst­kie jej na­ro­śle po­ja­wi­ły się na sku­tek stre­su.
– To jak to było, Do­bro­żyźń? „Każdy wij ma dwa końce”? – za­py­ta­ła w końcu szep­tem po­bla­dła Ra­do­mi­ra, przy­po­mi­na­jąc mi, po co tu je­ste­śmy.
Prych­nę­łam cicho, usi­łu­jąc zdu­sić prze­ra­że­nie, które po­pi­ski­wa­ło wła­śnie gdzieś w oko­li­cach prze­po­ny.
– Znowu prze­krę­ci­łaś. „Każdy wij ma dwa kolce”.
– Ja u niego widzę ich znacz­nie wię­cej – mruk­nę­ła zdez­o­rien­to­wa­na.
La­iko­wi mogło się tak wy­da­wać, gdyż każdy seg­ment chi­ty­no­we­go pan­ce­rza był za­koń­czo­ny ostry­mi wy­pust­ka­mi. Nam jed­nak cho­dzi­ło o dwa klu­czo­we dla po­two­ra or­ga­ny – roż­no­ję­zyk (nazwę wy­my­śli­łam sama, ob­ser­wu­jąc, jak uży­wa­ją tego kolca ma­lut­kie sko­lo­pen­dry, bli­skie krew­ne na­szej po­czwa­ry) oraz róg (jego funk­cji jesz­cze nie od­ga­dłam).
– Wy­pa­truj dwóch szcze­gól­nych. To ich po­trze­bu­je­my do le­kar­stwa.
Na twa­rzy Ra­do­mi­ry nie było już widać stra­chu, tylko czy­stą de­ter­mi­na­cję. Ko­bie­ta wska­za­ła na nie­wiel­ki guz, który wy­ra­stał z ostat­nie­go seg­men­tu pan­ce­rza na jed­nym z dwóch koń­ców wija. Mu­siał on wień­czyć głowę, bo tuż obok znaj­do­wa­ły się pa­cior­ko­wa­te, gra­na­to­we oczy wiel­ko­ści pię­ści.
– Wy­star­czy. – Się­gnę­łam po spe­cjal­ny, ząb­ko­wa­ny sierp słu­żą­cy do od­ci­na­nia róż­nych dziw­nych frag­men­tów z ciał jesz­cze dziw­niej­szych istot. – Ty tu siedź i zanuć coś. Uda się – spró­bo­wa­łam pod­nieść nas obie na duchu, ale z mi­zer­nym skut­kiem. Wes­tchnę­łam i rzu­ci­łam Ra­do­mi­rze torbę z ry­ba­mi.
To było sza­leń­stwo, ale mu­sia­łam za­ufać wiedź­mie­mu po­rze­ka­dłu. W razie czego w od­wo­dzie po­zo­sta­wa­ły pstrą­gi.
Nie wiem czy to za­słu­ga sen­nej me­lo­dii, czy otę­pia­ją­ce­go zmy­sły upału, ale z ro­giem po­ra­dzi­łam sobie bez pro­ble­mu. Przy oka­zji za­uwa­ży­łam też roż­no­ję­zyk. Znaj­do­wał się tuż pod otwo­rem gę­bo­wym sta­wo­no­ga i nie­bez­piecz­nie bli­sko po­dry­gu­ją­cych szczę­ko­czuł­ków.
Wstrzy­ma­łam od­dech i za­czę­łam pi­ło­wać drugi kolec.
Ta wy­pust­ka była gięt­ka i za­pew­ne le­piej uner­wio­na niż po­przed­nia. Po­żą­da­ny sku­tek uzy­ska­ła­bym, usi­łu­jąc ją wy­rwać. A tak po­twór obu­dził się, gdy tylko po­czuł chłód stali na mięk­kiej tkan­ce.
Gdy usły­sza­łam chrzęst pan­ce­rza, in­tu­icyj­nie rzu­ci­łam się do tyłu. Dzię­ki temu unik­nę­łam po­szat­ko­wa­nia przez szczyp­ce, ale i tak po­tknę­łam się o ogon wija. Prze­wró­ci­łam się na plecy i zo­ba­czy­łam, jak czar­na syl­wet­ka przy­po­mi­na­ją­cej ol­brzy­mią sto­no­gę po­czwa­ry za­czy­na ro­snąć na tle słoń­ca. Mia­łam co naj­wy­żej kilka se­kund, zanim wij zmie­ni mnie w łatwo straw­ną papkę.
Gdzieś na obrze­żach świa­do­mo­ści za­re­je­stro­wa­łam, że Ra­do­mi­ra zre­zy­gno­wa­ła ze śpie­wa­nia. Ob­rzu­ca­ła teraz po­two­ra wy­zwi­ska­mi i pstrą­ga­mi, co wy­da­wa­ło się nieco go roz­pra­szać. Po ry­bach spo­dzie­wa­łam się jed­nak wię­cej, może więc od­cię­ty róg od­po­wia­dał za zmysł po­wo­nie­nia?
Otwie­ra­łam już usta, by za­cząć wrzesz­czeć hi­ste­rycz­nie, gdy ktoś mnie uprze­dził.
Wy­glą­da­ło na to, że ów dzie­cię­cy okrzyk za­sko­czył wija w rów­nym stop­niu, co Ra­do­mi­rę i mnie. Za­mar­li­śmy w bez­ru­chu, wpa­tru­jąc się w zmie­sza­ną ośmio­lat­kę.
Po­twór otrzą­snął się pierw­szy. Sta­nął na wszyst­kich od­nó­żach i ku mo­je­mu prze­ra­że­niu po­drep­tał do dziew­czyn­ki, by (jak są­dzi­łam) wzbo­ga­cić swoją dietę o za­gu­bio­ne­go pod­lot­ka.
Za­miast tego po­czwa­ra po­chy­li­ła chi­ty­no­wy łeb, a dziec­ko po­gła­ska­ło go.
– Wy­bacz. Nie wiem, dla­cze­go Pa­cio­rek cię za­ata­ko­wał – po­wie­dzia­ła do mnie zmar­twio­na. – Mu­siał się cze­goś na­praw­dę wy­stra­szyć.
Scena ta była po pro­stu zbyt ab­sur­dal­na, by być praw­dzi­wa. Spoj­rza­łam na Ra­do­mi­rę, szu­ka­jąc u niej wspar­cia w kon­fron­ta­cji z rze­czy­wi­sto­ścią, ale ona wciąż trwa­ła w stu­po­rze.
Tym­cza­sem dziew­czyn­ka za­uwa­ży­ła kikut na gło­wie swo­je­go przy­ja­cie­la i od­pi­ło­wa­ny róg w mojej dłoni. Jej zmie­sza­nie prze­ro­dzi­ło się w złość. 
– Hej, on roz­szar­pał mo­je­go kota i usi­ło­wał mnie po­żreć!
– Nie za­ata­ko­wał­by, gdy­byś go nie roz­gnie­wa­ła.
Zanim zdą­ży­łam wylać z sie­bie łzy i opo­wie­dzieć o mojej naj­uko­chań­szej Pa­sku­dzie, która na pewno nigdy by nie skrzyw­dzi­ła innej isto­ty, do roz­mo­wy włą­czy­ła się Ra­do­mi­ra.
– Po­słu­chaj, nie mamy wy­bo­ru – prze­mó­wi­ła ła­god­nie. – Mu­si­my zabić tego po­two­ra. Po­trze­bu­je­my…
– On nie jest po­two­rem!!! – wrza­snę­ła dziko dziew­czyn­ka, po czym wzię­ła głę­bo­ki od­dech i do­da­ła już spo­koj­niej, kle­piąc Pa­cior­ka po pan­ce­rzu:
– Dość już go skrzyw­dzi­ły­ście. Myślę, że po­win­ny­ście sobie iść.
Ra­do­mi­ra za­pro­te­sto­wa­ła, a ja za­uwa­ży­łam, że wij jakby ze­brał się w sobie. Za­schło mi w gar­dle.
Bły­ska­wicz­nie ze­rwa­łam się z ziemi. Po­mi­mo na­głych za­wro­tów głowy do­sko­czy­łam do mojej to­wa­rzysz­ki i po­cią­gnę­łam ją za sobą. W samą porę, bo po­twór zwi­nął się wła­śnie w spi­ra­lę i ru­szył za nami w po­ścig ni­czym ol­brzy­mi, to­czą­cy się dysk.
– Do je­zio­ra! – za­wo­ła­ła Ra­do­mi­ra, dając susa do wody. Nie zdą­ży­łam nawet po­my­śleć, że to bez sensu, bo wije umie­ją do­sko­na­le pły­wać, tylko po­szłam w jej ślady.
O dziwo po­czwa­ra za­trzy­ma­ła się na kra­wę­dzi stro­me­go brze­gu, po czym za­wró­ci­ła na po­la­nę.
Coś mi tu śmier­dzia­ło i to by­naj­mniej nie uno­szą­ca się obok nas ośli­zgła plą­ta­ni­na pod­gni­łych łodyg ta­ta­ra­ku. Choć może i ona, bo po­dej­rza­nie przy­po­mi­na­ła po­kry­cie dachu ja­kie­goś pod­wod­ne­go do­mo­stwa…
Zanim sobie to uświa­do­mi­łam, głowa Ra­do­mi­ry znik­nę­ła z po­wierzch­ni z gło­śnym ślurp! Uła­mek se­kun­dy póź­niej coś chwy­ci­ło mnie za łydkę i po­cią­gnę­ło na dno.
Po chwi­li bez­sen­sow­nej sza­mo­ta­ni­ny znie­ru­cho­mia­łam, aby nie mar­no­wać po­wie­trza i zro­zu­mieć, co się dzie­je. Pro­ste: jakiś demon wcią­gał mnie wła­śnie pod wodę z za­wrot­ną pręd­ko­ścią – czyli sy­tu­acja, do któ­rej nigdy mia­łam nie do­pusz­czać.
Nagle wpa­dła mi do głowy pewna myśl. Wy­szarp­nę­łam zza pa­zu­chy wi­sio­rek – ot, na pozór zwy­kłą musz­lę szcze­żui na rze­mie­niu. Pre­zent od za­przy­jaź­nio­ne­go miesz­kań­ca je­zio­ra, (ab­so­lut­nie cu­dow­ne­go i nie­zwy­kle przy­stoj­ne­go) Kle­kla­kle­ta. Okre­ślił na­szyj­nik jako list że­la­zny pod­wod­ne­go świa­ta .
Me­da­lion za­lśnił mdłym bla­skiem, a uchwyt na łydce ze­lżał. Tuż przede mną, w świe­tle musz­li uka­za­ła się strasz­li­wie blada i po­marsz­czo­na ko­bie­ca twarz. Chcia­łam krzyk­nąć z prze­stra­chu, ale za­miast tego za­dła­wi­łam się brud­ną wodą.
Na­stęp­ne pięt­na­ście minut spę­dzi­łam już na brze­gu, na prze­mian krztu­sząc się i wy­mio­tu­jąc. Obok mnie sie­dzia­ła szczę­ka­ją­ca zę­ba­mi ze stra­chu Ra­do­mi­ra. Trzy to­pie­li­ce przy­pa­try­wa­ły się nam, bul­go­cząc z iry­ta­cją.
W końcu jedna wy­stą­pi­ła i wark­nę­ła:
– Na­ru­szy­ły­ście bulg! teren. Ła­ska­wie bulg! się wy­tłu­ma­czyć, zanim was bulg!
Ra­do­mi­ra prze­łknę­ła ślinę, zer­ka­jąc na mnie kątem oka.
– My… my… przy­by­ły­śmy w od­wie­dzi­ny. Hm, ponoć… go­spo­dy­nią w tym je­zio­rze jest sław­na na cały świat pani… ehm… – spoj­rza­ła na mnie, jakby ocze­ku­jąc, że znam imię każ­de­go mi­tycz­ne­go de­mo­na w oko­li­cy.
Na szczę­ście zna­łam za to kilku przed­sta­wi­cie­li wod­ne­go ludu i wie­dzia­łam, jaki for­tel może za­dzia­łać.
– Pani Bulg­bulg­bul­ga – do­koń­czy­łam z po­zor­ną pew­no­ścią sie­bie.
To­pie­li­ca za­śmia­ła się, ale widać było, że puch­nie z dumy.
– Wy, lu­dzie, nigdy bulg! na­szych imion, ale to na bulg! o mnie. Tak, to ja na­zy­wam się – tu za­bul­go­ta­ła prze­cią­gle – i tak, to ja bulg! wład­czy­nią tego je­zio­ra. Co was tu bulg! ?
Chcia­łam zu­peł­nie szcze­rze rzec, że przy­pa­dek, ale na szczę­ście Ra­do­mi­ra mnie ubie­gła.
– Dziew­czyn­ka z wijem. Wiesz coś o niej?
– Ten jej Pa­cio­rek bulg! nam całą chatę. Tylko za to, że pró­bo­wa­ły­śmy ją bulg! pod­czas ką­pie­li!
– Tu zaraz bulg! wąski parów ze świet­ną bulg! Głos stam­tąd bulg! na całą oko­li­cę. Wije nie bulg! za mu­zy­ką, ale ta bulg! smar­ku­la ow­szem. A nuż bulg! ? – rze­kła to­pie­li­ca z bły­skiem w oku.
Po­że­gna­ły­śmy się pręd­ko z sa­mo­zwań­czą wład­czy­nią je­zio­ra, zanim przy­po­mnia­ła sobie, że miała nas bulg! , i szyb­ko zna­la­zły­śmy wska­za­ny wąwóz.
Ra­do­mi­ra nie mu­sia­ła długo śpie­wać, Pa­cio­rek po­ja­wił się już po paru chwi­lach. Na jego grzbie­cie sie­dzia­ła zna­jo­ma ośmio­lat­ka.
– Czego znowu chce­cie? – za­py­ta­ła po­nu­ro, gdy nas do­strze­gła.
Moja to­wa­rzysz­ka za­bra­ła głos.
– Źle za­czę­ły­śmy naszą zna­jo­mość. Ja je­stem Ra­do­mi­ra, a to Do­bro­żyźń. – Wska­za­ła na mnie. – A ty?
Dziew­czyn­ka wa­ha­ła się chwi­lę, ale od­po­wie­dzia­ła:
– Gdzie są twoi ro­dzi­ce, Sam­boj­ko? – za­py­ta­łam.
Chcia­łam drą­żyć temat, ale Ra­do­mi­ra po­sła­ła mi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie.
– Skar­bie, wiem, że Pa­cio­rek wiele dla cie­bie zna­czy. Ale jego kolec… On jest po­trzeb­ny do przy­rzą­dze­nia leku dla mojej bar­dzo cho­rej có­recz­ki. Ro­zu­miem, że je­steś bar­dzo przy­wią­za­na do swo­je­go pu­pi­la…
– Ni­cze­go nie ro­zu­mie­cie! On jest moją je­dy­ną ro­dzi­ną! – Wy­buch­nę­ła pła­czem i wtu­li­ła się w sta­wo­no­ga.
Ra­do­mi­ra wy­glą­da­ła, jakby ją ktoś ude­rzył obu­chem. Przez dłuż­szą chwi­lę stała ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię.
– Skoro… Skoro tak, to bar­dzo cię prze­pra­sza­my. Obie­cu­je­my, że nie skrzyw­dzi­my Pa­cior­ka i po­pro­si­my też o to w są­sied­nich wio­skach. Bę­dziesz u nas mile wi­dzia­na – po­wie­dzia­ła w końcu, ku mo­je­mu zdu­mie­niu.
Sam­boj­ka spoj­rza­ła na nią nie­pew­nie.
– Wy­my­śli­my coś. Nie martw się – rze­kła Ra­do­mi­ra płacz­li­wym gło­sem.
Dziew­czyn­ka po­cią­gnę­ła kilka razy nosem i od­je­cha­ła, nawet się nie że­gna­jąc.
– Prze­cież wiesz, że… – Spoj­rza­łam zdzi­wio­na na Ra­do­mi­rę.
– Nie można bu­do­wać szczę­ścia swo­jej ro­dzi­ny na nisz­cze­niu cu­dzej.
– To bar­dzo szla­chet­ne z two­jej stro­ny – mruk­nę­łam z po­dzi­wem, po czym zer­k­nę­łam przez ramię w stro­nę, w którą od­je­cha­ła Sam­boj­ka.
– Skoro szla­chet­ne, to dla­cze­go czuję się tak podle?
Nie wie­dzia­łam, ale to ra­czej nie było zwią­za­ne z ol­brzy­mim ro­ga­tym bie­sem, który wy­rósł jak spod ziemi tuż za nami.
Przy­naj­mniej wy­ja­śni­ło się, dla­cze­go te zgni­łe in­try­gant­ki tak ocho­czo nam po­mo­gły. Wie­dzia­ły o drze­mią­cym w oko­li­cy de­mo­nie i wpę­dzi­ły nas w pu­łap­kę. Wy­da­wa­ło mi się, że usły­sza­łam ich bul­go­ta­nie po­dej­rza­nie przy­po­mi­na­ją­ce chi­chot.
„Za­bi­ję cię, a póź­niej opę­tam twoje ciało i znisz­czę twój dom, szep­tu­cho” oznaj­mił dra­ma­tycz­nym tonem w mojej gło­wie demon. Prze­łknę­łam ślinę. Przy­po­mi­na­łam sobie tylko: „Jeśli biesa masz, nogi bierz za pas”. Zna­ko­mi­ta rada w sy­tu­acji bez wyj­ścia.
Zanim przed­się­wzię­łam ja­kie­kol­wiek kroki, Ra­do­mi­ra po­trzą­snę­ła głową i od­wró­ci­ła się. Jej wrzask tylko do­dat­ko­wo roz­sier­dził de­mo­na. Po­pchnę­łam ko­bie­tę na zie­mię, a sama usko­czy­łam w drugą stro­nę tak, że bies prze­mknął mię­dzy nami. Wi­do­wi­sko­wo po­śli­zgnę­łam się na grzą­skim grun­cie i upa­dłam, czu­jąc roz­ry­wa­ją­cy ból w ko­st­ce. Stwór tym­cza­sem zde­cy­do­wa­nie za szyb­ko od­wró­cił się i za­szar­żo­wał po­now­nie – wprost na mnie.
Już trze­ci raz tego dnia gro­zi­ła mi ry­chła śmierć.
Wtem, do­słow­nie zni­kąd, po­ja­wił się Pa­cio­rek. Roz­pę­dzo­ny wij ode­pchnął ode mnie de­mo­na, po czym z im­pe­tem ude­rzył w ścia­nę pa­ro­wu. Usły­sza­łam obrzy­dli­wy chrzęst pę­ka­ją­ce­go chi­ty­no­we­go pan­ce­rza. Oszo­ło­mio­ny bies wstał po­wo­li, po­trzą­sa­jąc szka­rad­nym łbem. Do­strzegł Sam­boj­kę, pła­czą­cą nad po­kie­re­szo­wa­nym pu­pi­lem, i ru­szył do ataku.
I znów stało się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go. Ra­do­mi­ra, uru­cho­miw­szy w sobie ja­kieś mon­stru­al­ne po­kła­dy in­stynk­tu ma­cie­rzyń­skie­go, wy­bie­gła przed szar­żu­ją­ce­go biesa i z gło­śnym okrzy­kiem rzu­ci­ła w niego moją na wpół opróż­nio­ną torbą. Demon na chwi­lę się nią za­krztu­sił, prze­łknął i ryk­nął z nie­na­wi­ścią.
Pa­trzy­łam z nie­do­wie­rza­niem to na jego tru­chło, to na Ra­do­mi­rę, która, zu­peł­nie się tym nie przej­mu­jąc, przy­tu­la­ła zroz­pa­czo­ną Sam­boj­kę.
Z Pa­cior­kiem było źle. Ze szpar w po­gnie­cio­nym pan­ce­rzu wy­pły­wa­ło bez­barw­ne oso­cze. Wij do­go­ry­wał.
Ostat­kiem sił ob­ró­cił łeb w moją stro­nę, wy­su­wa­jąc swój roż­no­ję­zyk. Z jego pu­stych ślepi nie mo­głam nic wy­czy­tać. Drżą­cy­mi rę­ka­mi chwy­ci­łam za kolec i sil­nym szarp­nię­ciem wy­rwa­łam go z kor­pu­su. Pa­cio­rek ostat­ni raz za­drgał w kon­wul­sjach i zwi­nął się w po­śmiert­nym stę­że­niu.
Go­dzi­nę póź­niej szły­śmy w stro­nę naj­bliż­szej wio­ski. Ra­do­mi­ra nio­sła na rę­kach znę­ka­ną, śpią­cą Sam­boj­kę, a ja kuś­ty­ka­łam obok nich.
– Dla­cze­go po nas wró­ci­ła? – za­py­ta­łam cicho.
– Usły­sza­ła mój krzyk i prze­stra­szy­ła się, że ja­kieś dziec­ko wła­śnie zo­sta­je bez matki – od­par­ła zmę­czo­nym gło­sem ko­bie­ta. Nagle zmarsz­czy­ła brwi. – A co z bie­sem?
– Naj­wy­raź­niej ryby mu szko­dzą. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Ko­niecz­ne bę­dzie nowe wiedź­mie po­rze­ka­dło. Co po­wiesz na „Biesy i ryby współ­lo­su nie mają”?
Po­mi­mo wy­cień­cze­nia Ra­do­mi­ra uśmiech­nę­ła się.
– Bez sensu. I zbyt łatwo prze­krę­cić.
Ko­szu­lę miała wciąż mokrą od wody z je­zio­ra i łez dziew­czyn­ki. Ona zresz­tą także pła­ka­ła po ol­brzy­mim wiju – po­zna­wa­łam to po jej opuch­nię­tych oczach.
Wy­da­ło mi się wów­czas nie­spra­wie­dli­we to, jakim cier­pie­niem oku­pio­ny zo­stać mu­siał ra­tu­nek dla Nie­sie­bud­ki.
ko­bie­ta, 38 lat, Łódź | 02.07.17, g. 19:11
ko­bie­ta, Szcze­cin | 02.07.17, g. 19:35
Nie spo­dzie­wa­łam się, że to na­pi­szę, ale na­pi­szę – tro­chę za dużo akcji. Tak tro­chę w stylu RPG, od punk­tu A do punk­tu B, a potem C, a wszyst­ko w pro­stej linii. Z tego też po­wo­du za­koń­cze­nie było dla mnie prze­wi­dy­wal­ne. A kiedy już je prze­wi­dzia­łam, to punkt C się ob­ja­wił, i nie­ste­ty, nie wpro­wa­dził za­sko­cze­nia.
Tro­chę nie kon­se­kwent­ne wy­da­je się hi­sto­ria z kotem. Kiedy zna­la­zła głów­na bo­ha­ter­ka tru­chło, było jej przy­kro, ale nie aż tak. Jak już mie­rzy się z wijem, to już pła­cze jakby ta Pa­sku­da była jej naj­uko­chań­szym kotem.
Sama lek­tu­ra była przy­jem­na – masz taką swadę w pi­sa­niu, więc mimo prze­wi­dy­wal­no­ści fa­bu­ły, idąc od punk­tu A do B, było roz­ryw­ko­wo. Po­do­ba­ło mi się wy­ko­rzy­sta­nie przy­sło­wia oraz two­rze­nie no­wych.
De­ir­driu , racja, zde­cy­do­wa­nie za dużo akcji jak na 15 tys. zna­ków :) Moja wina – źle osza­co­wał wiel­kość opo­wia­da­nia na pod­sta­wie two­rzą­cej się w gło­wie kon­cep­cji i wy­szło jak wy­szło. Chyba muszę wię­cej pisać, żeby za­cząć się mniej wię­cej orien­to­wać, ile miej­sca zaj­mie mi okre­ślo­na ilość scen i dia­lo­gów, które chcę za­mie­ścić.
No wła­śnie, „pła­cze jakby ta Pa­sku­da była jej naj­uko­chań­szym kotem” :D Po­win­nam po­pra­co­wać nad sar­ka­zmem w nar­ra­cji… Dzię­ki za ko­men­tarz.
Edit: Spa­cja do­da­na, nie wiem, jak coś tak oczy­wi­ste­go mogło mi umknąć. Idę się spa­lić ze wsty­du
Panta rhei (choć nie­ko­niecz­nie z ma­in­stre­amem)
ko­bie­ta, Szcze­cin | 02.07.17, g. 19:55
Nie ma co się ze wsty­du spa­lać, za­wsze się coś wy­mknie w tek­ście :)
Może to i ja nie zła­pa­łam sar­ka­zmu, ale aku­rat ten za­bieg jest sto­sun­ko­wo trud­ny do uchwy­ce­nia.
Za­wsze mo­żesz też pu­ścić póź­niej wer­sję po­sze­rzo­ną ;) Chęt­nie bym prze­czy­ta­ła.
O, mogę? Nie omiesz­kam :) Po­win­nam, wtedy jakoś ozna­czyć, czy coś?
Panta rhei (choć nie­ko­niecz­nie z ma­in­stre­amem)
ko­bie­ta, Łódź | 02.07.17, g. 23:25
Mam wra­że­nie, że wszyst­ko dzie­je się w zbyt za­wrot­nym tem­pie. Bo­ha­ter­ki i ja nie zdą­ży­ły­śmy jesz­cze ochło­nąć po jed­nym wy­da­rze­niu, a tu już dru­gie i jesz­cze ko­lej­ne. Na­tłok róż­nych istot, już to wod­nych, już na­ziem­nych, też nie po­zwa­lał zła­pać od­de­chu. Uff! Zmę­czy­łam się nieco.
„Zaraz zginę z ręki… to zna­czy z od­nó­ża prze­ro­śnię­tej sto­no­gi.” – Kr
Lesbijska zabawa vintage
Blond amatorka z zasłoniętymi oczami zostaje zerżnięta
Oni czują rytm

Report Page