Delikatna solówka

Delikatna solówka




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Delikatna solówka

  Ale do rzeczy - od jakiegoś czasu myślę o zmianie napędu i Motoroma jest jedną z możliwych opcji.
  Solówka jest świetnym napędem, kosmicznie niezawodnym i trwałym z jedną niestety dość istotną wadą - niewielką mocą. Z tego powodu prędzej czy później konieczna jest mała reorganizacja i dołożenie kilku koni na plecy. 

  Motoroma jest jedną z możliwości, taką, której moc w zupełności wystarczy do latania z trajką lub na wypadek jakiejś znaczącej otyłości. Myślę o niej od jakiegoś czasu i przy każdej okazji porównuję z innymi, podobnymi mocą napędami. Niemniej, samym myśleniem nic się nie zmieni i gdy tylko nadarzyła się okazja trzeba było Motoromę wziąć na plecy, kilka razy odpalić, ponosić, zabawić się z nią, przyjrzeć się szczegółom, pogadać z właścicielem i ogólnie nieco się oswoić z tym napędem.

  Pierwsze wrażenia jak najbardziej pozytywne, jednak, jak to zawsze bywa diabeł tkwi w szczegółach. Oglądany napęd to wersja z elektrostarterem, w dwuringowym koszu Cygana gdzie zastosowano dudkową uprząż i śmigło Rusłana dające całkiem fajny ciąg...

  Ogólnie napęd mi pasuje, jednak manetka jakoś mi nie podpasowała i jak o mnie chodzi od razu bym zmienił, jakaś taka za cienka, delikatna i w ogóle zdecydowanie wolę inne, zmieniłbym też oplot kosza na stały "bez karabinków" ale to już moje widzimisię, niestety wykonanie różnych drobiazgów wręcz kusi o poprawki. Niby to drobiazgi, jednak kupując nowy napęd chciałoby się, by ktoś pomyślał i zrobił wszystko nieco lepiej już na etapie produkcji napędu. Wiem, czepiam się, jednak jak widzę wyłącznik na ramie, który mam problem wyłączyć ręką w cienkiej rękawiczce to wolę nie myśleć jak w chwili próby szukam go w normalnej rękawicy. Takich różnych kwiatków jest trochę i niestety w kilku miejscach konieczne jest poprawienie producenta.
  Należy też wspomnieć o estetyce wykonania i choć to rzecz zupełnie osobista warto zaznaczyć też ten punkt - piję zwłaszcza do elektryki i poprowadzenia przewodów - lubię gdy takie rzeczy są uporządkowane i bardzo mnie kłuje w oczy bałagan z takimi pierdołami. Niby nic takiego ale psuje efekt tego fajnego napędu.

  Napęd na plecach leży bardzo dobrze, jest nieźle wyważony i choć uprząż nie była wyregulowana pode mnie czułem się komfortowo. Jestem raczej przeciwnikiem elektrostarterów i trochę się obawiałem tej konfiguracji - po prostu za dużo rzeczy, które mogą zawieść. Motoroma w tej wersji odpala zupełnie bezproblemowo. Zimna kręciła aż miło, wystarczyło odrobinkę zalać i od razu zaskoczyła. Napęd ten ma już kilka godzin za sobą i wg opinii właściciela odpalanie nie stanowi problemów wobec czego trzeba się było przeprosić z uprzedzeniami. 

  Motoroma bardzo żwawo wkręca się na obroty, a moc w porównaniu do mojej solówki jest ogromna. Manetki nawet nie zapiąłem do końca, bo nie było nawet sensu. Moc jest i się ją czuje. Poza tym silnik chodzi równo, nie klekocze, nie prycha i wydaje całkiem przyjemny pomruk. Można go nawet polubić :)

  Ogromną zaletą tego napędu jest jego cena. Za około dziesięć tysięcy dostajemy gotowy napęd o sporej mocy dostępnej w napędach duużo droższych. Cztery, pięć tysięcy to duża kasa i każdy, kto poważnie myśli o nowym napędzie powinien się zastanowić, czy warto zapłacić więcej. Ostatecznie za tyle szmalu można kupić całkiem sporo lub pokusić się nawet o zmianę skrzydła, a to już bardzo fajna opcja.

  Ważne jest też to, o czym wielu zdaje się zapominać - o kosztach eksploatacji. Oglądana Motoroma "chodzi" na oleju Midland i nic się z nią nie dzieje, a koszt ew. części zamiennych jest wręcz symboliczny na tle konkurencji. Nawet nie wspominam o dwóch wypalonych tłokach i kasie wydanej na naprawy Mostera, którym latał wcześniej właściciel Motoromki. 

  Ale dość o napędzie, każdy kto chce powinien się dobrze zastanowić, przemyśleć i podjąć decyzję samodzielnie.
  Dla mnie Motoroma jest mocnym punktem i już czuję, że gdy trzeba będzie zdecydować będę w kłopocie, tym bardziej, że jest jeszcze kilka potencjalnie fajnych solidnych napędów, które mocno biorę pod uwagę.

  Jak pisałem wcześniej towarzystwo było zacne i mocno wkręcone w pasję latania. Popołudniowe pogaduchy, kawa i oczywiście popędziliśmy też na sporą fajną łąkę nieco pobawić się glajtem. Wisła tuż pod nosem, Grudziądz na horyzoncie i warunki idealne do ćwiczenia alpejki....

informujemy, że : - wszelkie stwierdzenia i opinie są naszymi subiektywnymi spostrzeżeniami. - zdjęcia i wpisy są naszego autorstwa i NIE ZGADZAMY się na ich wykorzystanie, kopiowanie, skanowanie,powielanie, a także wykorzystywanie w jakichkolwiek innych celach. - jeśli zamieszczamy niepubliczne materiały innych autorów czynimy to za ich zgodą i wiedzą.

Przyciski społecznościowe dostarczyły profilki.pl

Motyw Okno obrazu. Autor obrazów motywu: andynwt . Obsługiwane przez usługę Blogger .

najlepsze są samoróby, ale takie tematy są usuwane...


"(...) delikatnie, pięknie i nastrojowo"

cz. Ia - (3:35-4:44) - instrumentalna wolna wstawka (mostek), gdzie dominuje solo gitary elektrycznej grane unisono

"(...) urzeka przede wszystkim początek: ten delikatny organowy motyw,
sekwencja basu i jakby od niechcenia grany gitarowy akompaniament. W
dalszej części mamy trochę jamowania i to, co Gilmour wyprawia z pomocą
zabawki, którą ktoś kiedyś nazwał voice box (dobry też był w tym Peter
Frampton)."

"(...) po jazzującym fortepianowym wstępie Wrighta robi się już bardziej
ostro, hałaśliwie, po prostu rockowo. Można chyba nawet powiedzieć, że
jest to muzyczna zapowiedź The Wall i utworu Run Like Hell ..."

Etykiety:
1977 ,
animals ,
pink floyd



Na "Wish You Were Here" Pink Floyd podążył za komercyjnym przełomem, jakim był album "The Dark Side of the Moon", przedstawiając luźny koncept-album dedykowany założycielowi grupy, Sydowi Barrettowi. Płyta rozwija się stopniowo wraz z jazzowymi teksturami utworu "Shine on You Crazy Diamond", który ujawnia jej melodyjne motywy, a spokojne tempo tego utworu sprawia, że ta płyta jest bardziej przyjemna w odbiorze niż jej poprzedniczka. Muzycznie zaś jest nawet bardziej imponująca, prezentując przede wszystkim dobre zgranie zespołu i solówki Davida Gilmoura. I choć jest na nim mało zwykłych piosenek, to jednak długie i bogate przestrzenie dźwiękowe ciągle fascynują.

Bez głupiej epickości o udrękach-gwiazdy-rocka, płyta poświęcona nieodwracalnemu szaleńcowi Sydowi Barrettowi przekazuje emocjonalne rozwiązanie, które łagodzi użalanie się nad sobą autora tekstów Rogera Watersa. Co bardziej niezwykłe, muzyka jest nie tylko prosta i atrakcyjna, z syntezatorem używanym głównie dla tekstur i gitarowych przerywników dla komentarzy, ale faktycznie osiąga pewną symfoniczną dostojność (i odniesienie), że przy niej "The Dark Side of the Moon" wydaje się niezgrabna. A okładka/wkładka płyty jest warta całego tego wydrylowanego opakowania, które bez wątpienia samo w sobie stanowi źródło inspiracji.

O utworach

Cytaty : Michał Kirmuć (Teraz Rock 20/2004) i Grzesiek Kszczotek (Teraz Rock Kolekcja 3/2009). 

1. Shine On You Crazy Diamond, Part 1-5
Trudno pisać o tak wybitnym utworze inaczej, jak w superlatywach. Dostojny atmosferyczny blues, podbarwiony elektronicznymi dźwiękami i potężnymi gospelowymi chórkami. I ten charakterystyczny czterodźwięk, znak rozpoznawczy Floydów (na równi z dźwiękami sonaru z "Echoes"). Piękny utwór. Ba! Suita! Ciekawe, że zawsze myślałem, że śpiewa go Gilmour.
Jak nazwa wskazuje, na sutę składa się 5 części. Stosunkowo łatwo je odróżnić:
- cz.1 (0:00-3:56) - suita rozpoczyna się od spokojnej elektronicznej introdukcji, zagranej głównie na syntezatorach przez Wrighta. Wykorzystane kosmiczne dźwięki przywodzą skojarzenia z dokonaniami Jarre'a (szczególnie "Oxygene" 1 i 2). Po ok. 2 min wkracza delikatnie Gilmour, grając delikatne solo. Wyciszenie oznacza koniec cz. 1.
- cz.2 (3:57-6:29) - słynny czterodźwięk grany przez Gilmoura rozpoczyna tę część. Tutaj utwór nabiera dynamiki, pojawia się perkusja; ta część jest typowo bluesowa. Ta część należy do Gilmoura - jego ekspresyjne solo ciągnie się aż do końca.
- cz.3 (6:30-8:43) - Gilmour kończy grać solo i wchodzi Wright z solem na minimoogu (tutaj te dźwięki zawsze kojarzyły mi się z jakimś polskim utworem - teraz myślę, że być może chodzi tu o utwór "Baw mnie" Urszuli z filmu "Och, Karol" (1985), ale czy tylko o ten?). Gdy Wright kończy swoje solo, wchodzi ponownie z solówką Gilmour i gra do końca tej części.
- cz.4 (8:44-11:12) - to tutaj Waters śpiewa. Potężne gospelowe chóry w refrenie to to samo podejście, które wykorzystano na poprzedniej płycie("Time", "Us and Them" i "Brain Damage").
- cz.5 (11:12-13:32) - zakończenie utworu oparte o akustyczne dźwięki gitary oraz solo saksofonu Dicka Parry'ego. Na począ
tku tempo jest wolne, by za chwilę przyspieszyć dwukrotnie - solo saksofonu jest wtedy ostrzejsze, dramatyczniejsze. Na końcu następuje wyciszenie.
Jest to jeden z najważniejszych utworów Pink Floyd i jeden z najważniejszych utworów w ogóle. Piękna, dostojna suita, świetnie zgrana i zagrana. Ten utwór trzeba znać!

"Najpierw słyszymy delikatne, acz wyraziste klawisze. A dokładnie
jeden akord, który powoli wyłania się z ciszy. Na tym tle pojawiają się
subtelne zagrywki gitary. Po chwili wyłania się pierwszy temat. Rusza
sekcja rytmiczna. Tak rozpoczyna się ten jeden z najważniejszych utworów
w dorobku grupy. A dalej rozwija się w sposób perfekcyjny. To
świadectwo mistrzostwa w kreowaniu nastrojów – popis zwłaszcza Davida
Gilmoura i Ricka Wrighta"

"Mechaniczna, niemal industrialna kompozycja (...) przez brzmieniowo rytmiczny kontrast dodatkowo jeszcze ten stan [niesamowitego wrażenia] potęguje (fajny pomysł na fabryczne odgłosy wygenerowane przez niezawodny VCS 3)"

"(...) z prostym, wyrazistym riffem gitary"

"(...) kompozycja tytułowa, będąca do dziś jedną z najpopularniejszych w
dorobku zespołu. A na pewno zna ją każdy, kto kiedykolwiek uczył się
grać na gitarze akustycznej. Piękna ballada, jaką mogli napisać tylko
muzycy Pink Floyd"

"Jeden z najsłynniejszych numerów Pink Floyd to najzwyczajniej jedna z najpiękniejszych piosenek na głos i gitarę"

Poprzez wykorzystanie dźwiękowych poszukiwań płyty "Meddle" i dodanie bogatej, czystej produkcji do ich najlepszych instrumentalnych części, Pink Floyd przypadkowo stworzył swój komercyjny przełom: "The Dark Side of the Moon". Podstawowym objawieniem albumu jest to, na co niewielu słuchaczy zwracało dotychczas uwagę. Roger Waters napisał kilka tekstów o przyziemnych problemach życia codziennego, które same w sobie nie są wciągające, ale przedstawione na tle dostojnej atmosferycznej muzyki, pośród starannie rozmieszczonych efektów dźwiękowych, osiągają emocjonalny rezonans. Ale to, co daje albumowi prawdziwą moc, to delikatnie teksturowana muzyka, która rozwija się od ciężkiego, neopsychodelicznego art-rocka poprzez fusion i blues-rock, by na końcu wrócić do psychodelii. Bogata w szczegóły, ale o spokojnym tempie, tworząca własny ciemny, posępny świat. Pink Floyd mają lepsze albumy niż ten, ale żadnych z nich nie definiuje ich muzyki, jak "The Dark Side of the Moon".

Z e swoim technologicznym mistrzostwem i powszechnie znanymi mądrościami , album ten z definicji stanowi arcydzieło kiczu , jednakże nie jest również pozbawiony uroku. Sprzedaje się on na bazie czystej dźwiękowej sensacji , mimo to efekty studyjne nie zmienią gitarowych solówek Davida Gilmoura w coś więcej , niż wtedy, kiedy były grane . Wplecione fragmenty ludzkiej mowy może i są już niemodne, jednakże pasują do muzycznej całości . A jeśli nawet przesłanie albumu jest pesymistyczne , to jednak prawdziwe. S ą nawet momenty - zwłaszcza gdy Dick Parry swoim saksofonem studzi elektroniczny przepych - kiedy ta płyta ożywia komunały , do czego pop stworzono, nawet pod złudzeniem wielkości .

Instrumentalny skrótowiec całego albumu, preludium. Kolaż dźwiękowy, zawierający w sobie bicie serca z "Eclipse", odgłos kasy z "Money", tykanie zegarów z "Time", kobiecy krzyk z "The Great Gig In the Sky", śmiech szaleńca z "Brain Damage", czy helikopteropodobny odgłos z "On the Run". Nie podlega ocenie, gdyz tak naprawdę nie jest osobnym utworem.

"Uwertura, półtorej minuty dźwiękowej mozaiki, która zapowiada to, co wydarzy się na płycie"

2. Breathe (lub Breathe in the Air)

Piękny powolny, dostojny i nastrojowy utwór. Klasyczny "floydowiec", czyli powolna, krocząca ballada o przestrzennym brzmieniu, z charakterystycznymi zagrywkami Wrighta i zagrywkami gitary techniką slide Gilmoura i/lib jego gitarową solówką - styl gry zapoczątkowany już wcześniej: najpierw w prymitywnym podejściu na albumie "More" (szybsze "Cymbaline", a szczególnie dosyć podobny "Crying Song"), potem rozwinięty w "Echoes", a teraz osiągający apogeum w "Breathe". Początkowo do końca mnie nie przekonywał, jednakże w połączeniu z treścią, którą niesie - o bezcelowości pogoni za sukcesem - ma silniejszą siłę oddziaływania.

"(...) piękne rozwinięcie dotychczasowej psychodeliki"

Elektroniczny eksperyment, w zasadzie interludium. Monotonny transowy utwór z powplatanymi odgłosami biegania, komunikatami z megafonu, czy dźwiękami podobnymi do odgłosów helikoptera. Główny dźwięk został wygenerowany przez sekwencer podłączony do walizkowego syntezatora EMS-1. Tematycznie utwór odnosi się do presji związanej z koniecznością bycia w ciągłym biegu, w podróży. Ten utór zawsze mi się mylił (kojarzył) z "One of These Days" z "Meddle", a ideowo (zabawa elektroniką) trochę podobny do utworu tytułowego z poprzedniej płyty.

"(...) sztuczny rytm, prymitywny sekwencer i studyjne sztuczki - składa[ją] się na coś, czego nie powstydziliby się późniejsi twórcy techno"

Ciężko się pisze o wielkich klasykach, które wszyscy znają, jak ten utwór. Bo co tu odkryć? Że majstersztyk montażowy odgłosów zegarów na początku? Że świetne sola gitarowe Gilmoura? (Ma lepsze, ale te są przednie). Że utwór opowiada o uciekającym czasie, o przemijaniu?

Nie był to nigdy utwór, który należał do moich ulubionych Floydów. Wszystko piękne, ale nic nie umie mnie tam chwycić głęboko za serce - nawet solówki Gilmoura, choć świetne, to nie piękne. Na pewno na początku porywają mnie rototomy Masona - mocne i przestrzenne. Świetne! Do tego wtóruje mu mocny bas Watersa i również przestrzenne granie Wrighta. Generalnie mroczny wstęp utworu dosyć kontrastuje z głównym trzonem utworu, mającym niemal funkujący groove, oparty w głównej mierze na funkowych zagrywkach Wrighta na Wurlitzerze (czy słyszę tam również klawinet?).

Utwór dosyć żwawy, jak na Pink Floyd. Dosyć intensywny, niemal skandujący śpiew Gilmoura w zwrotkach i piękny liryczny Wrighta w refrenie. Ponadto pierwszy raz u Floydów pojawia się ten słynny gospelowy chórek Pod koniec ponownie wracamy do jednej zwrotki "Breathe", na niektórych płytach traktowanej jako osbna ścieżka pt. "Breathe Reprise". To spowolnienie nieco wg mnie psuje odbiór "Time". Daję dychę, ale głównie dzięki temu, że to jednak klasyk, a na dodatek wyrwany z kontekstu płyty to świetny utwór.

"(...) budzikowo-perkusyjny wstęp (...). (...) potężne uderzenia bębnów (...) - mamy tu mocne zwrotki z zadziornym śpiewem Gilmoura i kojący refren Wrighta. A potem genialne, przeszywające do szpiku kosci solo gitary, po którym naprawdę trudno się pozbierać"

"(...) gnome'owaty rytm zegara (...). Przesterowane gitary i agresywny śpiew (...) ocierają się o hard rock. (...) dublowanie głosów na podobieństwo chórów gospel.

Wybrałem ten utwór na ten, który chcę, aby mi zagrali na moim pogrzebie. Piękne przejmujące zawodzenie Claire Torry, zaśpiewane z pasja naprawdę potrafi poruszyć. Fakt, że trzeba do tego utworu dojrzeć. Mnie od razu nie porwał przy pierwszym przesłuchaniu kilka lat temu. Dziś oddaję mu się całkowicie. Nie można tez zapomnieć o pięknym melodii granej na fortepianie przez Ricka Wrighta. Ten utwór to majstersztyk.

"(...) wokaliza [Clare Torry] (...) odzwierciedla egzystencjalny lęk człowieka w lepszym stopniu, niż opasłe tomiska niejednego filozofa"

"(...) wokalistka o ewidentnie soulowej proweniencji (...) brawurowa Clare Torry"

I tu znów kolejny wielki klasyk (zresztą drugi, po "Time", singiel). Wolę go bardziej od "Time" - jest bardziej żwawy, rytmiczny, nawet montowana z dźwięków kasy i przesypujących monet introdukcja jest bardziej rytmiczna od zegarowego kolażu. Tu również zespół funkuje wokół 12-taktowego bluesa. Pojawia się tutaj również pierwszy raz na tej płycie i pierwszy raz u Floydów w ogóle saksofon. Pod koniec Gilmour nuci unisono razem ze swoja gitarą. Generalnie miód dla uszu.

"(...) istotny okazał się udział saksofonisty Dicka Parry'ego, który odcisnął znaczne piętno"

"(...) oparte (...) na basowym groove. Przesterowane gitary i agresywny śpiew (...) ocierają się o hard rock.(...) nowatorski loop (...).

W warstwie tekstowej utwór traktuje o braku komunikacji - na wojnie między dowództwem a żołnierzami, na ulicy między biedakiem a przechodniem. Nie znając tekstu zawsze myślałem, że to traktat o miłości (choć Floydzi z reguły takowych nie pisali). W warstwie muzycznej natomiast jest to spokojna, typowo Floydowska ballada wzbogacona po raz drugi saksofonem oraz ponownie kobiecym chórem (z tego patentu korzystali później choćby Pendragon na płycie "Not of This World" w utworze o tym samym tytule) z pełnym pasji refrenem. Świetny utwór.

"(...) istotny okazał się udział saksofonisty Dicka Parry'ego, który odcisnął znaczne piętno"

"(...) zapowiedź oblicza epickiego, jakie eksploatowała grupa w latach 80."

Czwarty instrumental na płycie i wg mnie wypełniacz. W zasadzie zabawa, całkiem zreszta fajna, Wrighta na syntezatorach i do tego później Gilmour z gitarą. Na poczatku, przy syntezatorach, utwór ma dużo przestrzeni, wręcz powiewa powietrzem - później przesterowana gitara na pierwszym planie nadaje mu nieco ostrości i pojawia się znów u Floydów nieco funku.

"Ewidentnie "czarne" brzmienie słychać też [w tym utworze]. Instrumentalny wypełniacz [wg Watersa] wyodrębniony ze scenicznych jamów między kawałkami"

Tym razem śpiewa Waters. Słuchając samej melodii narzuca się skojarzenie z beztroska pioseneczką. Sprzyja temu skojarzeniu nieco folkowe podejście (lekkie slide'y gitary w tle i nieprzesterowana jej gra). Fajnie potem w refrenie utwór nabiera patosu, hymnowości (znów chórek). W warstwie tekstowej jest to opowieść o popadaniu w obłęd, o stawaniu się szaleńcem. Utwór płynnie przechodzi w "Eclipse".

"(...) coś introwertycznego, watersowego, znanego potem z "The Wall" 

Dosyć patetyczne podsumowanie płyty, z powtarzającą się linią melodyczną. Drugi raz śpiewa Waters. W warstwie lirycznej jest to filozofowanie, które można podsumować słowami: "Wszystko ma swoje drugie dno, swoją ciemną stronę". Na zakończenie słychać bicie serca, jak w pierwszym utworze.

"(...) wokalistka o ewidentnie soulowej proweniencji (...) brawurowa Doris Troy"

Piękna płyta, choć już wiem, że bardziej kocham następną, "Wish You Were Here", choć tego nie byłem pewien. Tak naprawdę nie ma na niej w zasadzie utworów, które by porywały mocno za serce. Bo choć "Money" i "Time" to silne klasyki i świetne utwory to nie porywają tak mocno mej duszy, jak "The Great Gig in the Sky" . Jeśli chodzi o strukturę, to album ma strukturę symetryczną: długość utworów rośnie w raz z płytą, by w jej połowie znalazły się te najdłuższe i najlepsze, a pod koniec znowu się skracają. Widać tu zamierzenie, przemyślenie struktury albumu. W zasadzie jest to album balladowy - poza instrumentalnymi eksperymentami "Speak to Me" i "On the Run" i żwawszymi "Money" i "Any Colour You Like" nie ma tu dynamicznych utworów. Nawet "Time" , choć bardziej rytmiczny w zwrotce, posiada balladowy refren wyśpiewany przez Wrighta. Przemyślany koncept, świetna
Darmowe filmy z MILF z dużymi cyckami - Janna Hicks, Duże Cycki
Cumshot na młodą siksę
Naoliwiona klientka masażysty

Report Page