Czeszka uprowadzona przez nieznanych sprawców

Czeszka uprowadzona przez nieznanych sprawców




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Czeszka uprowadzona przez nieznanych sprawców
Jesteś tutaj: Strona główna / Bez kategorii / Ostatni akord nieznanych sprawców
Alfred Bujara, przewodniczący Sekretariatu Krajowego Banków, Handlu i Ubezpieczeń NSZZ „Solidarność”
Katarzyna Gęsiak, radca prawny, dyrektor Centrum Prawa Medycznego i Bioetyki Ordo Iuris, członek Izby Radców Prawnych w Warszawie
mec. Zbigniew Bogucki, wojewoda zachodniopomorski
dr Bogusław Rogalski, prezes Zjednoczenia Chrześcijańskich Rodzin, ekspert ds. międzynarodowych
Szanowni Państwo,
w związku z wejściem w życie Rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO) informujemy, że Administratorem danych osobowych jest Prowincja Warszawska Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela (Redemptoryści) z siedzibą w Warszawie (01-203) przy ul. Karolkowej 49. Szczegółowe informacje dotyczące przetwarzania Państwa danych osobowych znajdują się w „Polityce przetwarzania danych osobowych” dostępnej TUTAJ oraz w zakładce „ Prywatność ”.
„Czuję, że zbliża się mój dzień – czas spotkania z Panem, który uczynił mnie swoim kapłanem. „Uwielbia dusza moja Pana”. Dziękuję wszystkim, którzy byli dla mnie ludźmi, a zwłaszcza tym, którzy podali mi rękę, gdy byłem w więzieniu. Do nikogo nie czuję nienawiści, dla wszystkich chcę być bratem i kapłanem. Solidarnym sercem jestem ze wszystkimi, którzy jeszcze walczą, którzy dążą do Polski wolnej i niepodległej…”. To fragment testamentu księdza Sylwestra Zycha, datowanego: 13 października 1987 roku. Miał wówczas 37 lat. Dlaczego młody kapłan obawiał się śmierci?

Testator nie dzielił jakichś dóbr materialnych, bo ich nie posiadał. Był człowiekiem niezwykle skromnym i ubogim. Miał dwie pary spodni, ze dwie, trzy koszule, jakieś buty, marynarkę, kurtkę i – nie licząc książek – bodajże nic więcej. Przyjaciele sugerują w jego przypadku testimonium pauperitatis – świadectwo ubóstwa…
W testamencie ksiądz żegna się ze swoimi najbliższymi i przebacza sprawcom swojej śmierci. Jest to wstrząsający dokument człowieka osaczonego, zaszczutego, żyjącego obawą, że zada mu śmierć inny człowiek. Bał się, bo nieznani sprawcy codziennie grozili mu śmiercią. W anonimowej korespondencji, telefonach z pogróżkami, które niekiedy odbierał po dwa dziennie. Jak do tego doszło?

Niebezpieczny zwolennik krzyży w szkołach
Urodził się w Ostrówku, parafia Klembów, koło Wołomina 19 maja 1950 roku. Najstarszy z trojga rodzeństwa. Zychowie należeli do ludzi ubogich. Skromni. Religijni. Pracowici. Początkowo mieszkali w pięcioro w jednej izbie. Wiele lat budowali z pustaków niepozorne domostwo w Lipinkach, parafia Duczki. – Sylwek od dzieciaka nauczony był pomagać – wspomina matka Irena Zych. – Nikt go nie musiał gonić. Pomagał sam z siebie. Robił w polu. Pomagał mężowi na budowie tak gorliwie, że dostał przepukliny. Syn był taki, że jak była potrzeba, to i wyprał, a nawet ugotował obiad. Mąż zmarł, jak Sylwek miał lat szesnaście. Wziął wtedy na siebie jeszcze więcej ciężarów. Skończył szkołę zawodową w Zielonce. Marzył od wczesnego dzieciństwa, żeby być księdzem.
W parafii Św. Trójcy w Kobyłce pracował wtedy ksiądz Grzegorz Kalwarczyk, obecnie kanclerz Kurii Metropolitarnej Warszawskiej. Dobrze zapamiętał zdarzenia sprzed prawie czterdziestu lat. – Sylwek zwrócił się do mnie po raz pierwszy o pomoc w przyjęciu do seminarium duchownego jako absolwent szkoły zawodowej. Odbyliśmy rozmowę, pamiętam doskonale, na stacji kolejowej w Zagościńcu, gdy spieszyłem z Kobyłki na tamtejszy punkt katechetyczny u państwa Jakubowskich uczyć dzieci i młodzież religii. Poradziłem mu zdobycie najpierw matury.
Chłopak posłuchał rady młodego kapłana. Skończył technikum elektryczne i wstąpił do Wyższego Metropolitarnego Seminarium Duchownego św. Jana Chrzciciela w Warszawie. – Poradziłem mu z kolei, aby nie wymeldowywał się od razu z domu i dzięki temu nie znalazł się w jednostce kleryckiej, gdzie młodych ludzi poddawano ostremu procesowi ateizacji – kontynuuje ksiądz prałat Kalwarczyk.
Młody kleryk trafia początkowo do szkoły podoficerskiej w Giżycku, skąd ze specjalnością kierowca czołgu przewieziono go do Włodawy. Po odbyciu służby wojskowej powraca do seminarium. 5 czerwca 1977 roku otrzymuje święcenia kapłańskie z rąk Prymasa Polski ks. kard. Stefana Wyszyńskiego.
Neoprezbiter rozpoczyna pracę duszpastersko-katechetyczną w Czerniewicach koło Tomaszowa Mazowieckiego. Następnie pracuje jako wikary w Stanisławowie nieopodal Mińska Mazowieckiego, Bedlnie koło Kutna oraz w Tłuszczu. Wszędzie łatwo nawiązuje kontakt z dziećmi i młodzieżą. Zauważa go Służba Bezpieczeństwa. „Wikary Zych jest niebezpiecznym zwolennikiem przywrócenia krzyży w szkołach” – donoszą przełożonym lokalni „opiekunowie” z bezpieki.
Dał się poznać jako człowiek wyjątkowej skromności. Pamiętał swój rodowód. „Gdy miałem trochę wolnego czasu, siadałem na stołku obok ojca, który był szewcem, i pomagałem naprawiać buty” – wspominał. „W siedemnastym roku życia poszedłem do pierwszej w życiu pracy. Za cztery złote dwadzieścia na godzinę, plus szkodliwe za naświetlenia, bo naprawialiśmy stacje radarowe”.
Przełożeni i parafianie, u których pracował, są zgodni: to prawdziwy ksiądz. Z powołania.

Moralnie odpowiedzialny
25 maja 1981 roku rozpoczyna pracę w parafii św. Anny w Grodzisku Mazowieckim. Tam zastaje go stan wojenny. 18 lutego 1982 roku umundurowany lektor Dziennika Telewizyjnego podał sensacyjną wiadomość zaczynającą się od słów: „Nieznani sprawcy w trakcie próby rozbrojenia sierżanta milicji użyli broni…”.
Postrzelony milicjant trafił do szpitala. Zmarł pięć dni później wskutek powikłań będących następstwem zapalenia płuc. Z początkiem marca aresztowano kilku uczniów szkół z Grodziska Mazowieckiego i księdza Sylwestra Zycha, u którego przechowywali pistolet użyty w trakcie rozbrajania sierżanta Zdzisława Karosa.
„Wprowadzenie stanu wojennego było dla mnie szokiem i stanowiło podeptanie nadziei i praw, jakie wiązałem z ruchem „Solidarności” i zachodzącymi wówczas w kraju przemianami” – mówił ksiądz w czasie jednego z przesłuchań. „Uważałem, że próba zdeptania praw człowieka, jaką podjęła władza, nie może się powieść. W związku z tym w swej pracy duszpasterskiej nadal wyrażałem swoje poglądy i zwłaszcza w kazaniach starałem się mówić to, co by mogło krzepić serca… Mówiłem o potrzebie zachowania wiary w siebie. W drugiego człowieka. W zwycięstwo idei posierpniowej. Wiary w „Solidarność”. Akcentowałem, że wartości te nie zginą, a odwrotnie – odrodzą się po wielokroć”.
Po wyłożeniu przesłuchującemu swojego credo ksiądz Zych kontynuował: „Poglądów nigdy nie taiłem i być może to sprawiło, że zgłosili się do mnie dwaj młodzi ludzie, których wcześniej nie znałem. Oświadczyli, że są zorganizowaną grupą… Pozostawili mi na przechowanie pistolet TT z dwoma magazynkami i amunicją i powiedzieli, że celem podejmowanych przez nich działań jest gromadzenie broni palnej, która miała być ewentualnie użyta w przypadku konfrontacji z władzą. Chodziło o to, że gdyby władze zdecydowały się na użycie siły wobec społeczeństwa, to wówczas społeczeństwo nie byłoby bezbronne… Czułem się zobowiązany udzielić pomocy i schronienia wszystkim potrzebującym, a więc i tym chłopcom. Chciałem im pomóc, bo czułem się za nich moralnie odpowiedzialny”.
Chłopcy roznosili ulotki. Wzorowali się na „Kamieniach na szaniec”. Wsypywanie cukru do baków aut milicyjnych i tak dalej. Byli gotowi stawić opór reżimowi generała Jaruzelskiego, chociaż nie wiedzieli jak. Liczyli na to, że wybuchnie powstanie narodowe. „Jak zabili górników z „Wujka”, to na transformatorze w Grodzisku napisaliśmy węglem: Wujka pomścimy. (…) Chcieliśmy działać jak partyzantka miejska. Mówiliśmy o odbiciu internowanych w Białołęce” – mówią.

Dajcie mi broń! Zastrzelę klechę!
Propaganda stanu wojennego szalała. Młodych chłopców chciano wykreować na bandytów z „Solidarności”, chociaż żaden z nich nie należał do związku. Nazwisko wikarego z Grodziska Mazowieckiego upowszechniono jak żadnego innego księdza. Doszło do procesu.
Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego pod przewodnictwem sławnego wówczas podpułkownika Władysława Monarchy skazał księdza na 4 lata pozbawienia wolności za rzekomą przynależność do organizacji zbrojnej i faktyczne przechowywanie broni bez zezwolenia. Generałowie WRON uznali jednak, że to za mało. Sąd Najwyższy stanu wojennego zmienił wyrok na sześć lat więzienia, co jest ewenementem nawet w praktyce wymiaru sprawiedliwości ? la PRL.
Jerzy Kawczyński z Elbląga, tymczasowo aresztowany za działalność konspiracyjną w stanie wojennym, poznał księdza Zycha w słynnym Pawilonie III Aresztu Śledczego w Warszawie. – Od 25 marca do początku lipca 1982 roku przebywaliśmy w jednej celi. Ksiądz Sylwester opowiadał, że zarówno milicjanci w mundurach, jak i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa w ubraniach cywilnych zapowiadali mu zemstę. Przełożeni wbijali im do głowy, że ksiądz jest winny śmierci sierżanta Karosa – wspomina.
Księdza Zycha najpierw trzymano w podziemiach Pałacu Mostowskich, warszawskiej siedzibie bezpieki.
– Dajcie mi broń! Zastrzelę s…a bez czekania na proces! – wykrzykiwała pewna milicjantka na widok prowadzonego korytarzem księdza. Trudno powiedzieć, czy była to inscenizacja w celu zastraszenia aresztanta, czy faktyczna histeria funkcjonariuszki z zakodowanym antyklerykalizmem.
– Pewnego razu strażnicy wywołali księdza Zycha na korytarz – wspomina dzielący z nim czteroosobową celę Leszek Moczulski. – Powrócił do celi rozdygotany. Miał rozmowę z nieznanym funkcjonariuszem MSW, który powiedział bez ogródek: „Zostaniesz zamordowany, ale dopiero po odbyciu całej kary więzienia”.
– Ksiądz Sylwester był przejęty groźbą i prosił, aby tę informację przekazać do odpowiedniej komórki KPN. Chociaż starałem się go uspokoić, wzmocnić psychicznie, to wcale się mu nie dziwiłem. Wiedzieliśmy, jak długie są ręce bezpieki.
– Leszek Moczulski przekazał mi informację o groźbach przeciwko księdzu Zychowi – potwierdził Edward Wende, podówczas obrońca szefa KPN. – Bezpieka zapowiadała mu zemstę – dodał.
Oliwy do ognia dolał jeszcze Czesław Kiszczak. Niezgodnie ze stanem faktycznym ogłosił, jakoby „zabójstwa milicjanta Zdzisława Karosa dokonano przy pomocy księdza Sylwestra Zycha” („Będę rozmawiał z każdym”, tygodnik „Polityka” nr 24, 14.06.1986 r.). To pomówienie, na jakie pozwolił sobie pierwszy milicjant reżimu, miało zwielokrotniony skutek za murami więzienia. Klawisze pokazywali księdzu wywiad z generałem i przepowiadali mu w specyficznej konwencji przyszłość: „Widzisz, co minister o tobie mówi. Milicja tego Karosa ci nie daruje. Załatwią cię, chłopie, jak amen w pacierzu. Żeby nie robić nam w kiblu kłopotu, załatwią cię, jak stąd wyjdziesz”.
Skazany ksiądz Zych ciężko zachorował. Silna nerwica serca (palpitacje), nasilające się dramatycznie astmatyczne zadyszki, wrzody i nerwica żołądka, objawy dyskopatii, wzmożona męczliwość, drętwienie nóg… Nie bacząc na dolegliwości, domagał się zezwolenia na odprawienie Mszy Świętej za kratami. Żądanie wzbudzało niesmak bezpieki, a naczelnik karał kapłana za tę „śmiałą fanaberię”. Ukarano go za podanie Komunii Świętej współwięźniowi celą twardego łoża.
Latem 1984 roku ogłoszono amnestię dla więźniów politycznych. Objęła wszystkich, z wyjątkiem niepokornego księdza. Jemu zaostrzono w tym momencie rygor wykonywania kary. Naczelnik zafundował mu dziewięciomiesięczny pobyt w izolatce.
Przebywanie w więzieniu zaostrzyło jego stosunek do systemu. Komunizm traktował jako zaprzeczenie wszystkich wartości ludzkich i Bożych. Marzył o doczekaniu chwili jego upadku i zjednoczenia wszystkich ludzi, którym droga była wolna Polska.

Teraz już mogę umrzeć
Ksiądz Zych spędził za kratami cztery lata, siedem miesięcy i pięć dni. Świadectwo zwolnienia otrzymał 10 października 1986 roku. Ksiądz arcybiskup Józef Glemp przydzielił mu funkcję kapelana Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi w Warszawie Białołęce Dworskiej.
Szykanowany przez bezpiekę od pierwszego dnia wolności, nie zwlekał z włączeniem się w działalność konspiracyjną. W wychodzącym poza cenzurą piśmie „Jawniak” publikuje wspomnienia więzienne. Sympatyk Niezależnego Ruchu Społecznego im. ks. Jerzego Popiełuszki i Grupy Politycznej „Niezawisłość”.
– Teraz to już się chyba wezmą za mnie – mówił do przyjaciół, gdy wracali z pogrzebu księdza Suchowolca. – Nie martw się Sylwek, na pewno nic się nie stanie – pocieszali go, ale raczej pro forma. Szykany narastały.
4 lutego 1989 roku ksiądz Zych odprawia Mszę św. inaugurującą III Kongres KPN, której był kapelanem. – Należał do ludzi skromnych i odważnych – wspomina Leszek Moczulski. – Sporadycznie występował jako kurier w poufnych sprawach KPN.
Bezkompromisowy. Był kapłanem bez intelektualnej charyzmy. Prostolinijny aż do bólu, zatem niewyznaczony na idola środowisk kontestującej system inteligencji. Mniej skłonny do spektakularnych przedsięwzięć, predestynowany raczej do cichej, konsekwentnej pracy. Wymagający w stosunku do siebie.
– Otwarty, nie stwarzający dystansu – wspomina Katarzyna Łańcucka, redaktor „Listów z więzienia” ks. Zycha oraz wyboru jego tekstów „Walczyłem do końca”. – To człowiek wyciszony, aż przesadnie skromny. Jakby pozbawiony osobistych ambicji, zakompleksiony. Nie lubił mówić o sobie. Powtarzał często: „Ważne, aby robota szła, a nie ile kto robi”. Tolerancyjny. Jeśli w podziemnej pracy pojawiały się jakieś podejrzenia o agenturalność czy coś podobnego, Sylwek tłumaczył, że nie trzeba poświęcać temu nadmiaru uwagi. Jego dobroć, ale i naiwność, mogły ułatwiać bezpiece dostęp do niego – opowiada.
„Kapłaństwo nie oznaczało dla niego konieczności zachowania dystansu wobec ludzi” – wspomina w „Kurierze Mazowieckim” Roland Staszak. „Przeczytałem jego testament, w którym zawarł słowa: „Dla wszystkich chcę być bratem”. I taki był rzeczywiście” – dodaje.
Wyczuwało się w nim pewien pośpiech. Jakby zdawał sobie sprawę, że zostało mu niewiele czasu. Żył pod presją śmierci. W osaczeniu i strachu, ale się nie skarżył. Nie chciał robić z siebie męczennika. „Czuję, że nie pożyję długo. Oni mnie wykończą” – powtarzał raz i drugi mimochodem.
Staszak widział księdza tuż po wyborach w czerwcu 1989 roku. – Teraz już mogę umrzeć – powiedział.

W jednym rzędzie z Kiszczakiem
– Więzienie brata nie złamało – mówi siostra księdza Alicja Zych-Krasieńko. – Powiedziałabym, że nawet przeciwnie. Wydawało mi się, że jest bardziej konsekwentny w swoim postępowaniu. Żył w stresie spowodowanym poczuciem zagrożenia. Grożono mu śmiercią w więzieniu. Po wyjściu nękali go anonimowymi pogróżkami – opowiada.
– Jak odwiedzaliśmy go w więzieniu, to mówił nieraz, że grożą mu zabiciem – wspomina matka księdza. – Jak zamordowali księdza Jerzego, powiedział do mnie: „Mamo, oni mnie to mają pod ręką…”. Raz mówił, że chce wyjść z więzienia, a innym razem, że boi się wolności. I jak tylko wyszedł, to zaczęły się anonimy z pogróżkami i obietnicą śmierci. Syn po wyjściu z więzienia nie miał spokoju. Tropili go wszędzie. Po raz pierwszy pobili go w Zielonce po Mszy Świętej za Ojczyznę. Zbili i uciekli – relacjonuje.
– W maju 1989 roku brat był na przedstawieniu w warszawskim Teatrze Powszechnym – mówi Alicja Zych-Krasieńko. – Sylwek siedział w jednym rzędzie z Kiszczakiem. Przypadkowo, jak myślę. Nie wiem, czy za przypadkowe uznać także zdarzenie, jakie miało miejsce po wyjściu z teatru. Ksiądz czekał na autobus na przystanku. Wtem zaatakowało go niespodziewanie dwóch mężczyzn. Błyskawicznie wciągnęli go do pobliskiej bramy i obili. Obezwładnionemu usiłowali do gardła wlać alkohol – dodaje.
Wszczęto dochodzenie. Ustalono, że napastnicy zmusili napadniętego do wypicia alkoholu, parokrotnie uderzyli go w głowę, a w końcu rozebrali i pozostawili… Sprawcy zostali spłoszeni przez przechodzącą przypadkowo dziewczynę, która zaczęła wzywać pomocy. Zbiegli, zabierając ze sobą saszetkę i ubranie pokrzywdzonego… Jak ustaliła prokuratura, nieznajoma odwiozła napadniętego do Białołęki.
Barbara Gawór, lekarz Oddziału Neurochirurgii Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Warszawie, relacjonuje: „W maju 1989 roku uczestniczyłam w badaniu Sylwestra Zycha, którego poprzednio ani nie widziałam, ani nie znałam. Pacjent miał złamane dziesiąte żebro po stronie lewej. Wydawało się, że opłucna nie została uszkodzona. O ile sobie dobrze przypominam, na plecach na wysokości złamania, miał otarcie naskórka. Nie pamiętam, czy miał inne widoczne obrażenia. Ksiądz nie chciał mówić o okolicznościach, w jakich doznał urazu. Jak pamiętam – otrzymał środek przeciwbólowy i chyba został zabandażowany, lecz przy tym już nie byłam”.
Kim byli sprawcy napadu? Niestety, podjęte nieco post factum starania nie przyniosły prokuraturze powodzenia. Postępowanie umorzono z powodu niewykrycia sprawców napadu.
– Sylwek ostatni raz w domu rodzinnym był 21 czerwca 1989 roku, w moje imieniny – wspomina siostra księdza. – Sprawiał wrażenie zastraszonego. Wieczorami nie opuszczał domu. Ani swojego, ani naszego. Tak, bał się. Ale cieszył się z wyjazdu na urlop – opowiada. – Mogę wrócić, mogę nie wrócić, nie wiem – powiedział przed pożegnaniem z siostrą. – Testament jest w szufladzie. – Słowa te zaskoczyły mnie mimo wszystko. Nie przypuszczałam, że będą to ostatnie słowa, jakie usłyszę od brata – dodaje.
Ksiądz Sylwester Zych otrzymał wkrótce potem nominację na wikariusza parafii św. Jakuba w Skierniewicach. Przewiózł skromny dobytek z Białołęki i 5 lipca 1989 wyjechał na krótki urlop do Braniewa. Korzystał tam z gościny swego starszego przyjaciela, księdza prałata Tadeusza Brandysa, proboszcza parafii św. Katarzyny. Codziennie o godzinie szóstej piętnaście odprawiał Mszę Świętą. 10 lipca spożył śniadanie w towarzystwie proboszcza, jego siostry i szwagra. Wszyscy narzekali na upał. Słupek rtęci na termometrze przekroczył bowiem tego dnia 40 stopni Celsjusza. Ksiądz Zych ubrany był w koszulkę polo z krótkim rękawem. Zapamiętajmy ten szczegół.

54 rany i obrażenia
Nauczyciel Kazimierz Gursztyn, członek Rady Parafialnej, podwiózł gościa grzecznościowo na przystań we Fromborku. Miał popłynąć statkiem odbywającym rejs na drugą stronę Zalewu Wiślanego do Krynicy Morskiej. Jednak ani bileter na przystani, ani nikt z załogi, ani pasażerów nie zauważył księdza na pokładzie. W ostatniej chwili zmienił plany? Był człowiekiem szczerym i otwartym, więc dlaczego nikomu nic nie powiedział?
12 lipca 1989 roku opublikowano w „Głosie Wybrzeża” informację o znalezieniu zwłok mężczyzny bez dokumentów na dworcu PKS w Krynicy Morskiej. Księży parafii św. Katarzyny w Braniewie przeszedł cień niepokoju. Początkowo nie łączyli treści notatki prasowej z dwudniową nieobecnością księdza Sylwestra. Niemniej odbyli telefoniczne konsultacje między innymi z jego siostrami.
– Tak, to ciało księdza Zycha – powiedzieli w prosektorium upoważnieni przez proboszcza Brandysa mężczyźni. Rozpoznanie przyszło im z trudem, bo twarz była zmasakrowana.
Przeprowadzono już badanie sekcyjne. Dwadzieścia sześć godzin po przypuszczalnym zgonie nie ustalono jego przyczyn. W protokole posekcyjnym brak wagi ciała, jak również personaliów denata. W odpowiedniej rubryce wpisano „NN”. Niejasności było więcej.
Panowała jednak zgodność w kwestii ubioru denata w prosektorium. Miał koszulkę polo z krótkim rękawem. Ale znaleziony na dworcu PKS w Krynicy ubrany był inaczej. Według zgodnej opinii zespołu reanimacyjnego pogotowia ratunkowego, mężczyzna miał na sobie flanelową koszulę z długim rękawem!
Jak wytłumaczyć tę zasadniczą sprzeczność? Czy ciało znalezione i poddane reanimacji na dworcu nadmorskiego kurortu na pewno należało do tej samej osoby, jaką dostarczono do prosektorium i poddano badaniu sekcyjnemu?
Sprzeczność spotęgowała okoliczność, że ksiądz Zych nie miał w swoim urlopowym ekwipunku flanelowe
Kuzynka nie sądziła, że lubię taki ostry seks
Milfa Azjatka w akcji
Seksowna brunetka lubi ostrą jazdę

Report Page