Czekanie na wyruchanie

Czekanie na wyruchanie




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Czekanie na wyruchanie


Lutz John - Mrok

Home
Lutz John - Mrok



Mrok John Lutz Miasto, które nigdy nie śpi, stało się miastem, któremu nie pozwala zasnąć lęk przed koszmarem. Seryjny morderca zwany Nocnym Łowcą wci...

Mrok John Lutz

Miasto, które nigdy nie śpi, stało się miastem, któremu nie pozwala zasnąć lęk przed koszmarem. Seryjny morderca zwany Nocnym Łowcą wciąż pozostaje nieuchwytny. Pojawia się niespodziewanie. Wkracza w życie nieprzeczuwających niebezpieczeństwa ofiar i cierpliwie czeka na odpowiedni moment. Pojedynek z seryjnym mordercą nie jest dla detektywa Franka Quinna tylko kolejną sprawą do rozwiązania. Schwytanie Nocnego Łowcy to dla niego ostatnia szansa, by odbudować życie, które legło w gruzach wskutek misternie skonstruowanej intrygi. Tym razem Quinn będzie walczył przede wszystkim o samego siebie. Odkrycie tajemnicy drzemiącej w mrocznej przeszłości szaleńca to jedyny sposób, by położyć kres krwawej krucjacie. Quinn musi się spieszyć. Liczba ofiar rośnie. Każda z twarzy, które widzi na ulicach miasta, może być twarzą mordercy… albo kolejnej ofiary. Królewskim Aardvarkianom, pierwszym pośród wielu Gdyby on umarł, piękno by umarło, A chaos czarny znów by świat ogarnął. William Shakespeare, Venus i Adonis Przełożył Maciej Słomczyński A skoro błędnych powiek już więcej nie ruszę, Wyssij z ostatnim tchnieniem uchodzącą duszę. Alexander Pope, List Heloizy do Abelarda Przełożył Ludwik Kamiński 1 Jan Elzner drgnęła zaalarmowana, gdy coś wyrwało ją ze snu. Coś… dźwięk z kuchni wdarł się w miłe sny, których już nie pamiętała. Wyciągnęła ramię, żeby potrząsnąć mężem Martinem, ale jej ręka natrafiła jedynie na gładką pościel i chłodną poduszkę.

Może obudził się przed nią i poszedł sprawdzić, co to za dźwięk? Jan uśmiechnęła się, z powrotem odpływając w płytki sen, pewna, że jej mąż wróci do łóżka i że znów wszystko będzie dobrze. Dźwięk pewnie był jakimś głupstwem – ot, zamrażarka pracująca w swoim zwykłym rytmie albo przedmiot, który stał tak niepewnie, że w końcu spadł z jednej z szafek. Martin sobie z tym poradzi, tak jak radził sobie prawie ze wszystkim. Był mężczyzną, który… Głos. Niewyraźny, ale to na pewno mówił Martin. Z kim mógł rozmawiać o – raz jeszcze zerknęła na radiobudzik przy łóżku – trzeciej nad ranem? Głos umilkł. Jan szerzej otworzyła oczy, leżąc bez ruchu w ciemnościach. Odległe brzmienia na pół rozbudzonego Manhattanu sączyły się przez okno sypialni. Czyjeś słabe, dalekie zawołanie, syrena jak polujący gdzieś w oddali wilk, szmer gardłowo warczącego pod oknem ruchu ulicznego. Odgłosy nocy. Przewróciła się na plecy, słuchając, nasłuchując… Z lękiem. Choć nie powinna się lękać. Nie boję się! Nie ma czego się bać! Ale wiedziała, że to nieprawda. Martin nigdy nie mówił do siebie. Nie wyobraziłaby sobie czegoś takiego. Coś brzęknęło, odbiło się, choć słabo, i potoczyło po płytkach kuchennej podłogi. Obróciła się i usiadła na skraju łóżka, z sercem gwałtownie bijącym na alarm. Przypomniała sobie słowa, które wiele lat temu usłyszała od babci: „Serce wie wcześniej niż głowa. Zawsze wie pierwsze”. Za drzwiami sypialni widziała padający z kuchni prostokąt światła, kładący się ukośnie na podłodze korytarza. Zamigotał, gdy przemknął przez niego cień. Co też Martin może tam robić? Podniosła się, jedną nogę stawiając na plecionym dywaniku, który leżał przy

łóżku, a drugą na chłodnym parkiecie z twardego drewna. Do zamieszkania w apartamencie na Upper West Side zachęciły ją i Martina między innymi te wypolerowane dębowe parkiety. W jakiś sposób wiedzieli, że mogą być tu szczęśliwi. I byliśmy szczęśliwi. Jesteśmy szczęśliwi! Co takiego wie jej serce, że jeszcze nie dostrzegła tego głowa? Strach działał jak narkotyk, a jednak pchał ją poprzez grozę w kierunku światła na drugim końcu korytarza. Musiała sprawdzić, musiała się dowiedzieć, co tak ją przeraziło. Szła na sztywnych nogach, w jedwabnej nocnej koszuli, a jej pobladłe palce zaciskały się wokół kciuków. Jedyne, co teraz słyszała, to ciche tup-tup! własnych nagich stóp uderzających o podłogę, niosących ją w kierunku światła i straszliwej wiedzy, której musiała stawić czoła. Skręciła za róg i stanęła w drzwiach do kuchni. Jej oddech zatrzymał się, gdy objęła wszystko wzrokiem: oświetloną jasno kuchnię, Martina zwiniętego na podłodze w dziwnie czarnej plamie, reklamówkę i zakupy rozsypane na błyszczącym, szarym blacie stołu. Przy prawym ramieniu Martina leżała puszka tuńczyka. To ją słyszałam, jak upadła! Musiała stoczyć się ze stołu. Słyszała siebie, mamroczącą imię Martina, gdy dawała krok w jego stronę. Nie zdziwiła się – naprawdę prawie wcale – gdy zza kuchennej wyspy wyłoniła się ciemna sylwetka i ruszyła w jej kierunku. Było to raczej potwierdzenie tego, co zdążył podpowiedzieć jej strach. Coś w prawej ręce. Pistolet? Nie. Tak! Pistolet, do którego coś było przytwierdzone. Pistolet z tłumikiem. – Proszę! – Zasłoniła twarz dłonią. – Proszę! – Nie mnie! Nie mnie! Jeszcze nie teraz! Ledwie usłyszała pyk! pistoletu, gdy kula przedarła się przez tkankę i kość, spomiędzy piersi pomknęła ku sercu – ołowiany pocisk burzący i rozdzierający jej świat, jej życie, kładący kres jej przeszłości, przyszłości, wszystkiemu.

Żyła jeszcze, leżąc na podłodze, z dala od bólu, chociaż nie od strachu, gdy uzbrojony mężczyzna na sekundę pochylił się nad Martinem, a potem ostrożnie przeszedł nad nią, uważając, żeby nie powalać butów krwią, i dalej zmierzał w kierunku drzwi. Przez chwilę widziała wyraz twarzy potwora, który zabrał jej wszystko, co miała i czym była. To on! Był taki spokojny, uśmiechał się z zadowoleniem, jak zwykły robotnik, który zakończył rutynową, ale konieczną pracę. Zerknął na nią z nikłym zainteresowaniem, po czym najwyraźniej uznał, że jest martwa. Nie pomylił się. Pospieszył się tylko o kilka sekund. 2 Błysk! Fedderman zamrugał, gdy zrobiono jeszcze jedno zdjęcie i gdy mechanizm przesuwający kliszę w aparacie zabrzęczał jak miniaturowy mikser. Technicy kryminalistyczni kręcili się po całym mieszkaniu, robiąc zdjęcia, spryskując powierzchnie luminolem, odkurzając, skubiąc pęsetami. Elznerom intruzi najwyraźniej nie przeszkadzali. Tak jak jatka w kuchni. Nie przeszkadzało im nawet to, co im zrobiono. Tak już mieli ci, których spotkała nagła śmierć. Osaczany przez wszystkie potworności, jakie widział, pracując w nowojorskiej policji, Fedderman często myślał, że było to dla nich jedynym miłosierdziem. – Kończysz już z tą dwójką? – Jego partnerka Pearl zadała to pytanie lekarzowi medycyny sądowej, zadufanemu i aż przesadnie zadbanemu człowieczkowi nazwiskiem Nift, który – gdyby jego życie potoczyło się inaczej – mógł zrobić karierę w filmie, grając Napoleona. Miotał się nad ciałami już dobrych piętnaście minut, dzieląc się z Pearl i Feddermanem pierwszymi spostrzeżeniami. – Pewnie. Możecie sobie trochę z nimi pofiglować. Nie zapomnijcie tylko zapiąć rozporków, gdy skończycie.

Odrażający Napoleon. Fedderman patrzył na Pearl, która, być może specjalnie, mocno nadepnęła Niftowi na stopę, gdy szła w kierunku ciała Martina Elznera. Jej sprawiające wrażenie wygodnych czarne buty na wysokich obcasach (żeby wydawała się wyższa nad swoje metr sześćdziesiąt) potrafiły być niebezpieczne. Nift skrzywił się i szarpnął w tył, niemal posyłając przy tym kopniakiem w dal puszkę tuńczyka. – Tylko w krew nie wdepnij – ostrzegła go Pearl. Po czym kompletnie przestała zwracać na niego uwagę. Pochyliła się i delikatnie podważyła półautomatyczny pistolet marki Walther, wokół którego zaciskały się martwe palce Elznera, a potem wsuniętym w lufę ołówkiem przeniosła go do plastikowej torebki na dowody rzeczowe. Nift łypnął na nią i ruszył ku drzwiom, zabierając swoje chore poczucie humoru i nie oglądając się za siebie. Fedderman wiedział jedno o detektyw Pearl Kasner: na pewno nie pozwalała, żeby ktokolwiek sobie z nią pogrywał. Nawet Napoleon. Właśnie ta cecha charakteru pakowała ją często w kłopoty i skierowała jej karierę na boczny tor. I dlatego Fedderman ją lubił, choć podejrzewał, że niedługo przestanie być jego partnerką. Za rok o tej porze będzie prawdopodobnie prowadziła taksówkę lub namawiała klientów do zakupu perfum w którymś z marketów Macy’s. Fedderman pomyślał, że była niezłą laską ze świetnymi cyckami i kształtnym tyłkiem i że gdyby była wyższa, mogłaby zostać aktorką lub modelką. Uważne ciemne oczy, czarne włosy, zadarty nosek, charakterystyczny urok. Fedderman dumał niekiedy, że gdyby był młodszy, nieżonaty, gdyby nie zdarzały mu się sporadyczne problemy ze wzwodem, gdyby nie miał nieświeżego oddechu, chronicznie buntującego się żołądka, trzydziestu kilogramów nadwagi i powiększającej się łysiny, mógłby do niej wystartować.

Pearl podała jednemu z techników plastikową torebkę z pistoletem, zerkając przy tym na Feddermana, jakby wiedziała, o czym myślał. Wie. Byli partnerami, i to na miesiące przed tym, zanim zaczęły się kłopoty Pearl. Żadne nie mogło liczyć na taryfę ulgową i oboje dobrze o tym wiedzieli. Tak to działało. Gdyby zmęczyli się swoim towarzystwem, znaczyłoby, że mieli, kurwa, pecha. Zupełnie jak tych dwoje na kuchennej podłodze. Wydział Zabójstw dostał wezwanie po tym, jak mundurowi z wozu patrolowego zjawili się na miejscu zbrodni, zawiadomieni przez sąsiada zza ściany, który zauważył na tapecie w swojej kuchni coś, co wyglądało na otwór po kuli. Kiedy dozorca ich wpuścił, okazało się, że otwór rzeczywiście wybiła kula. Przeszła przez Jan Elzner, a potem przez ścianę oddzielającą mieszkanie Elznerów od sąsiedniego lokalu. Mundurowi przestali się tam kręcić i zabezpieczyli miejsce zdarzenia. Pearl i Fedderman przesłuchali lokatorów mieszkających z lewej, z prawej, pod i nad Elznerami. Nikt nie pamiętał, żeby słyszał coś przypominającego wystrzał z broni palnej, ale zdaniem Nifta strzały padły gdzieś między drugą a czwartą nad ranem, kiedy sen jest najgłębszy. Albo powinien taki być. Fedderman wiedział, że gdy ludzie budzili się o tej porze, z niejasnych powodów działy się niekiedy potworne rzeczy. Przypatrzył się jatce, czując, jak – nawet po tylu latach, po wszystkim, co widział – zawartość żołądka podchodzi mu do gardła. Spojrzał na stół kuchenny. – Co sądzisz o tych zakupach? Wygląda na to, że któreś z Elznerów, a może nawet oboje, właśnie wróciło ze sklepu i je wypakowywało. Ciemne oczy Pearl posłały mu ponure spojrzenie. – O trzeciej nad ranem? Jedno w piżamie, drugie w nocnej koszuli?

– Wiem, że nie brzmi to najsensowniej, ale zakupy mogli zrobić wcześniej, tylko zapomnieli je wypakować. A jak sobie przypomnieli, wstali, żeby to zrobić, i pokłócili się. Małżonek wyciągnął gnata, załatwił żonkę, a potem siebie. W prawdziwym świecie to się zdarza. – Chodzi ci o świat, w którym żyjemy? Fedderman nie miał ochoty wdawać się w dysputę, która skręcała w kierunku cokolwiek filozoficznym. – To co powiemy kapitanowi Eganowi? Morderstwo z samobójstwem? – Najchętniej nic bym chujowi nie mówiła. – Pearl! – Dobrze, dobrze… To rzeczywiście wygląda na morderstwo i samobójstwo, więc pewnie nim było. Eksplodowało tłumione napięcie, skutek życia w wielkim mieście i tak zwanego małżeńskiego szczęścia. Fedderman odetchnął. Nie zamierzała bóść systemu i powodować problemów. I bez tego miał ich pod dostatkiem. – Ale coś mi się tu nie domyka. – Zawsze coś się nie domyka – odparł Fedderman – ale musimy polegać na dowodach. Dwa trupy. A to, co małżonek trzymał w ręce, bez wątpienia było bronią. Wokół dziury w głowie widać oparzenia od prochu. Najwyraźniej zastrzelił żonę, zorientował się, jakie kurewstwo zrobił, i palnął sobie w łeb. Honorowo. Morderstwo i samobójstwo. Wyjaśnianie przestępstw to robota jak przy taśmie montażowej, bo zaraz pojawia się nowe, któremu trzeba poświęcić uwagę. Odhaczamy problem i bierzemy się za następny, który nadjeżdża. – Choć sami stoimy w miejscu. Fedderman wiedział, co miała na myśli. Nawet jeśli udałoby jej się zachować pracę w nowojorskiej policji, nie miała szans, żeby awansować. Awanse nie były dla Pearl. Zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji, tak jak wszyscy inni, po tym, co zrobiła kapitanowi Eganowi.

Pearl i Egan. Myśląc o nich, Fedderman czasami łapał się na tym, że ma uśmiech na twarzy. 3 – Ach! Quinn, nieprawdaż? Mężczyzna, który to powiedział, stał w drzwiach mieszkania znajdującego się w bloku bez windy na West Side. Był w średnim wieku i łysiał; miał pociągłą twarz wspartą na podwójnym podbródku, obrzmiałe purpurowe worki pod piwnymi, pozbawionymi radości oczyma i starannie przystrzyżony opadający wąs, który zaczynał siwieć. Był z niego kawał chłopa, choć brzuch mu nieco zwisał. Wyglądał, jakby poskładano go z nieprzystających do siebie fragmentów ciała, przez co jego drogi, szyty na miarę garnitur przywodził na myśl coś, co wygrzebano z kosza z przecenionymi ciuchami. Minęły tylko cztery lata, więc rozpoznał Quinna i Quinn o tym wiedział. Gospodarz nie wstał z wytartej sofy, na której siedział twarzą do drzwi. – Prawdaż. Quinn – odpowiedział niepotrzebnie na pytanie Harleya Renza, zastępcy szefa nowojorskiej policji. Frank Quinn był kościstym mężczyzną o ostrych rysach, wzrostu ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym nosem, kwadratową szczęką i krótko ściętymi ciemnymi włosami, których nie imał się grzebień. Ale najlepiej zapamiętywało się jego oczy: zielone, beznamiętne oczy gliny, zdające się od pierwszego wejrzenia domyślać najgłębiej skrywanych tajemnic rozmówcy. Dziś Quinn obchodził urodziny. Skończył czterdzieści pięć lat. Przydałoby mu się golenie, czysta koszula, świeża bielizna, fryzjer i nowe życie. – Drzwi pan nie zamknął – poinformował Renz, wchodząc do mikroskopijnego, zapuszczonego mieszkania. –

Nie boi się pan, że ktoś wejdzie i zwinie sobie coś na oślep? – Faktycznie musiałby być ślepy, żeby chcieć coś stąd zwinąć. Renz uśmiechnął się, a jego twarz przybrała wygląd pyska nękanego gazami ogara. Zaraz zmienił minę, ale nadal wyglądał jak nękany gazami ogar. – Nie mówiłem panu tego wcześniej, ale naprawdę przykro mi z powodu May. Żeście się rozwiedli i w ogóle. Często pan ją widuje? A małą? Laura, dobrze pamiętam? – Lauri. May nie może na mnie patrzeć. I poza Lauri nic jej do tego nie zmusza. A Lauri sama jeszcze nie wie, czego chce. W co ma wierzyć odnośnie do mojej osoby. – Przedstawił pan jej swoją wersję? – Ostatnio nie. Wierzy May, a ta mówi jej, co powinna myśleć. Wybyły do Los Angeles. Żeby być jak najdalej ode mnie. Renz pokręcił głową. – Niewiele przemawia na korzyść małżeństwa poza tym, że to instytucja. Jak więzienie albo dom wariatów. Byłem żonaty przez dwadzieścia sześć lat, aż wreszcie małżonka zwiała z moim bratem. – Słyszałem – powiedział Quinn. – Ubaw był po pachy. – Teraz i ja potrafię się z tego śmiać. Na tym zdumiewającym świecie wszystko może się zmienić. Pańska gówniana sytuacja też. Quinn wiedział, o jakiej sytuacji mówił Renz. Cztery lata temu Quinn stracił reputację, pracę i rodzinę, bo niesłusznie oskarżono go o molestowanie dzieci – o gwałt na trzynastolatce. Trudno, żeby ją zgwałcił, skoro nigdy wcześniej jej nie widział. Rozumiał, dlaczego go wrobiono. Szkopuł w tym, że nie wiedział jak. Był dobrym gliną, nawet świetnym, ogólnie szanowanym za nieustępliwość i inteligentne podejście do dochodzeń. Nie poddawał się. Nie ustępował. Miał wyniki.

I w końcu okazał się zbyt dobrym policjantem, żeby nie dostrzec drobnych niespójności w śledztwie dotyczącym zabójstwa dilera narkotyków. Quinn zaczął kopać głębiej, aż odkrył sieć korupcji i zepsucia na większą skalę, a zaplątanych w to było wielu jego kolegów z wydziału. Dręczył się tym, co musi zrobić, ale wiedział, tak jak i oni wiedzieli, że w końcu pójdzie ze swoimi podejrzeniami do Wydziału Wewnętrznego. Quinn porozmawiał ze swoim przełożonym, kapitanem Vince’em Eganem, i wprost mu to powiedział. Ale z wewnętrznymi ktoś skontaktował się wcześniej. Doniósł, że w Brooklynie brutalnie zgwałcono dziewczynkę. Quinn osłupiał, ale na początku nie przestraszył się za bardzo. Był niewinny. Oskarżenie musiało być pomyłką. Pokazano mu znaleziony na miejscu zdarzenia guzik – takiego samego brakowało przy koszuli, którą miał na sobie w noc gwałtu. Potem, co wprawiło go w jeszcze większe osłupienie, dziewczynka wskazała go na okazaniu. Zidentyfikowała go po wzroście i budowie ciała oraz po nierównej bliźnie na prawym przedramieniu, mimo że gwałciciel miał na twarzy maskę z pończochy. Quinn zrozumiał, że oskarżenie nie było pomyłką. Było działaniem prewencyjnym. Skonfiskowano komputer z jego biurka na komisariacie i znaleziono w nim trzy sugestywne e- maile do dziewczynki. Nie widział ich nigdy wcześniej. A na twardym dysku komputera wykryto najbardziej perwersyjną dziecięcą pornografię. Powiedziano Quinnowi, że jest niedobrze. Quinn wiedział, że jest fatalnie. Znał zasady gry. Wiedział, co będzie dalej. Wskażą mu teraz drogę wyjścia z opresji. Wskazali. Wcześniejsza emerytura z ułamkiem poborów albo oskarżenie o molestowanie dzieci, o gwałt na nieletniej.

Quinn zdał sobie sprawę, że tylko Egan mógł zaalarmować skorumpowanych gliniarzy i że sam musiał być równie skorumpowany, jak oni. Prawdopodobnie to właśnie myślący strategicznie Egan uchronił Quinna od oskarżenia, nie pozwalając, aby smród rozszedł się poza policję. Quinn, wiedząc, że i tak nikt mu nie uwierzy, zrozumiał sens układu, kropki nad korupcyjnym i. Cokolwiek o nim mówić, był realistą. Zachował więc lichą pensyjkę, ale stracił pracę i wszystko razem z nią. Wszystko. Nie sądził, że ruina nastąpi tak szybko i że będzie tak całkowita. W mgnieniu oka przepadła jego reputacja, wiarygodność i jego małżeństwo. Co więcej, okazało się, że musi żyć tylko ze swojej mizernej pensji, że jest wyrzutkiem, niezdolnym do znalezienia pracy czy porządnego mieszkania, bo figuruje na nieoficjalnej liście nowojorskiej policji jako seksualny dewiant. Zawsze kiedy już myślał, że wychodzi na prostą, wieści w jakiś sposób docierały do tego, od kogo zależała jego przyszłość. Ten, kto zepchnął Quinna na dno, chciał, żeby Quinn pozostał na dnie. Po odejściu May tak mu jej z początku brakowało, że odbiło się to na jego zdrowiu. Obawiał się, że bolący żołądek zamieni mu się w końcu w kamień. Teraz często myślał o Lauri, ale o May prawie wcale. Renz mądrze mówił. Rzeczywistość się zmienia. Kapitan Harley Renz nigdy specjalnie Quinna nie obchodził. Ambitny i przebiegły sukinsyn, który lubił dużo wiedzieć o innych. Dla Renza wiedza o osobistym życiu ludzi była jak zakryte karty w pokerze. – Pił pan? – zapytał Renz. – Nie. Dopiero dziesiąta. Wykańcza mnie tylko kurewski ból głowy.

Renz wyjął z kieszeni malutką białą buteleczkę z plastiku i wyciągnął ją do Quinna. – Może ibuprofen coś da? Quinn tylko na niego patrzył. Renz schował buteleczkę do kieszeni. – Okolica nie jest taka zła – powiedział Renz, rozglądając się. – Tylko ta pańska nora wygląda jak mekka karaluchów. – Budynek ma być remontowany, więc czynsz jest niski. Wynająłem rzecz jasna dekoratora wnętrz. – Nazywa się Johnnie Walker? – Nieee. Na niego mnie nie stać. – Uśmiech losu może to odmienić. Może zapewnić tak potrzebne panu pieniądze i pomóc w odzyskaniu reputacji. – Niby jak? – Ja tu jestem. – Sam pan powiedział, że to mekka karaluchów. – Dobrze znów słyszeć te pańskie cwane gadki – powiedział Renz. – Znaczy że nie załamał się pan do końca. Quinn patrzył, jak Renz mości się w steranym fotelu z poręczami, stojącym naprzeciwko steranej sofy, i składa palce w piramidkę, jakby zebrało mu się na modlitwę – charakterystyczny gest, który Quinn dopiero teraz sobie przypomniał. Nigdy nie ufał ludziom składającym palce w piramidkę. – Moja propozycja – zaczął Renz – wiąże się z nierozwiązaną sprawą zabójstwa. Quinn pragnął tylko, żeby Renz powiedział swoje i wyszedł, ale i tak poczuł, że przyspieszył mu puls. Glina na zawsze zostanie gliną, pomyślał gorzko. Niebieska krew w żyłach zmian się nie ima. Czy nie dlatego siedział tu cały dzień, pielęgnując żal nad samym sobą? – Słyszał pan o sprawie zabójstwa Elznerów? – spytał Renz.

Quinn pokręcił głową, że nie. – Nie oglądam wiad
Czarny kutas, który jest bardzo długi
Amatorska nastolatka rucha dwóch kolegów
Seksowna brunetka robi gorący masaż

Report Page