Czekając na mężulka

Czekając na mężulka




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Czekając na mężulka
Your browser isn’t supported anymore. Update it to get the best YouTube experience and our latest features. Learn more


I tym razem też, to powiem. Ba! - Mogę to wykrzykiwać na cały świat od jakiegoś czasu.

Dziś odezwała się do mnie kuzynka, taka z którą spędziłam naprawdę dobry kawał życia, taka siostra i bliska koleżanka w jednym, a z którą od jakiegoś czasu nie miałam zupełnie kontaktu: ja nie chciałam się narzucać , ona miała swoje problemy, więc kompletnie się od siebie oddaliłyśmy. Doszło do tego, że przy ostatnim spotkaniu rozmowa jakoś się nie kleiła, a zawsze jak już spotkałyśmy się raz na pół roku, spacerowałyśmy i rozmawiałyśmy do 4-5 nad ranem- taki już nasz zwyczaj.

To była naprawdę miła niespodzianka dzisiejszego dnia, nie spodziewałam się wiadomości od niej w ogóle.

Że jestem cholerną szczęściarą, że to jest właśnie MÓJ CZAS w moim życiu! Że po wielu latach różnych wzlotów i upadków, odbiłam się od tego wszystkiego, żyję i jestem szczęśliwa i zakochana w swoim mężu i naszym życiu!!

Mam w życiu wszystko co chciałabym mieć-

*świeże gniazdko do którego dosłownie za kilka dni się sprowadzimy,

* pieniądze które wystarczają nam na spełnianie marzeń,

* właśnie marzenia, które pozwalają mi brnąć dalej...

 A za 4 miesiące będę miała córeczkę, którą już tak bardzo kochamy i cieszymy się codziennie, że jest z nami- czego chcieć więcej?;)

Tak sobie myślę, jak ciężko przychodzi nam docenianie tego co mamy, tych malutkich radości, chwil szczęścia.. Dziś na przykład znowu uskuteczniałam szantaż nad własną osobą; "jak nie napiszesz choć kilku stron mgr, to za karę nigdzie nie wyjdziesz- na spotkanie z koleżankami też, Ty niedobra i nieodpowiedzialna"... i tak dalej, i dalej- wymieniać epitety mogłabym do jutra, coraz bardziej dołując się i przybliżając do stanów depresyjnych, o których ostatnio tyle się mówi ( i oby było wciąż o tym głośno!). Ale właśnie po tej rozmowie z nią, gdzie pisała,że tak bardzo cieszy się z naszego szczęścia, wzięłam głęboki oddech, popatrzyłam na to z boku i prawie popłakałam się z powodu tak dobrej sytuacji w jakiej obecnie się znajduję. I dziś nie widzę tej stale wydłużającej się listy spraw, które miałam załatwić, a to,że:

- zrobiłam cannelloni z mięsem mielonym i pieczarkami pod beszamelem,

- ucięłam drzemkę ( no przecież Tośka tego chciała,prawda;)?) 

Że niby "to wszystko nazywa się nic"- jak mówił Brzechwowy Leń?;)

Uczmy się doceniać pozytywy, wszystkim na dobre to wyjdzie. 


Etykiety:
deser ,
rogaliki ,
thermomix



Staram się jak najbardziej zamknąć pisanie magisterki, póki nasza Wielka Stopa < no w końcu stópka ma już 3 cm!> pozwala mi na to, choć przyznam, że średnio mi to idzie, szczególnie znalezienie mam chętnych do wypełnienia kwestionariuszy...

Ale dziś miało być nie o tym. Dziś, jak w temacie, o przeprowadzce, która wreszcie stała się realna, bo już od 1 marca wyprowadzamy się z Wielkiej Stolycy. Co prawda nie do pałacu za siedmioma górami i rzekami, a w moje rodzinne strony. 

D. znalazł pracę, nasz obecny pokój już zaklepany, a my otaczamy się coraz bardziej katalogami meblowymi i próbnikami farb ściennych. Słowem o odwrót byłoby ciężko. 

Coraz więcej emocji wiąże się z tą zmianą zamieszkania,i z tego co wiem, każde z naszej trójki (będziemy mieszkać na piętrze w domu z moją mamą), stresuje się czymś innym. 

Ja osobiście czuję, że wchodzimy jakby w kolejny etap, zaczynamy coś nowego,a wraz z wyprowadzką, zostawiamy w Warszawie nasze studenckie życia, mieszkanie ze znajomymi, wieczorne wypady i inne atrakcje,o które nie trudno w dużym mieście. Liczę się z tym, że mimo iż będziemy mieszkać tylko 70 km dalej, godzinę jazdy stąd, część kontaktów też tu zakończy za pewne swój żywot, mimo licznych zapewnień znajomych, ze będzie inaczej < ale skąd ja to znam, przecież sama też jeździłam na kolonie i wymieniałam się adresami,tak by mieć oczywiście dalej ze sobą kontakt;) >

No cóż, tak już jest, a my z dzieckiem za pewne nie będziemy mieć za dużo czasu na nostalgiczne rozmyślanie o zapomnianych i urwanych nie wiadomo czemu przyjaźniach. Teraz nasze myśli, a zwłaszcza moje, kręcą się wokół przeprowadzki. Wciąż szukam inspiracji na nasze dwa pokoje, wymyślam dekorację, tak by było przede wszystkim jak najbardziej funkcjonalnie i przestrzennie, ale też nie nadszarpnęło naszego i tak rekordowo nadwyrężonego budżetu < stąd dni zaczynam od sprawdzenia ofert na OLX i wyszukiwaniu tanich mebli;)>. 

 I tu pojawia się ciągle ten sam problem- jak to wszystko urządzić by miało ręce i nogi... Spokoju mi nie daje jak podzielić naszą przestrzeń- czy na pokój dzienny/ salon i pokój nocny z łóżkiem naszym i łóżeczkiem Tosieńki, czy może na pokój rodziców z kołyską córci,a obok jej pokój. Coraz częściej męczę D. wracając do rozmowy, który uparł się, że kategorycznie Tosia ma mieć tylko i wyłączne swój pokój, kosztem naszego spania na rozkładanym narożniku w drugim pokoju ( niestety mój naprawdę bardzo wyrozumiały mąż nie potrafi zrozumieć tego, że dla mnie sen jest udręką i mam z nim problemy od urodzenia, co potwierdza moja Mama, która tarmosiła mnie na rękach jeszcze gdy Tata wstawał do pracy, tj. o 4 w nocy < mam nadzieję, że nasza córka odziedziczy zdolność zasypiania po Tatusiu!>), ewentualnie przez jakiś czas będę drzemać na tapczanie obok Tośki łóżeczka ( wspominałam, już, że jak każdy kochający facet jest bardzo wyrozumiały i wspaniałomyślny?;> ). Nie przekonują go żadne argumenty: naszego nie wyspania, zmartwień, potrzeby bliskości córki, czy zagracenia drugiego pokoju < bo wpadł na kolejny mądry pomysł- wstawmy łóżko sypialniane do naszego salonu, gdzieś pomiędzy kanapą a TV>. 

Do niedawna też byłam przeciwna łączenia naszych przestrzeni z córką, mam nadzieję, że wytrwam konsekwentnie przy niespaniu w jednym łóżku z maluszkiem, no ale litości...

 Kupno dużego łóżka i schowanie go za około rok, 2 gdy Tosia podrośnie nie wchodzi w rachubę...

Czy zagląda tu może ktoś, kto mógłby postawić się w naszej sytuacji i obiektywnie wyrazić swoje zdanie?

Będę naprawdę baardzo wdzięczna, a tym czasem idę po kolejną herbatę z sokiem malinowym i cytryną by nie dać się przeziębieniu. Trzymajcie się ciepło!!;)

Motyw Eteryczny. Obsługiwane przez usługę Blogger .



Przyznam, że jak zachwycona byłam ślubem tradycyjnym, ten
niedzielny nie zostanie przeze mnie zapamiętany na długo. Było to dość dziwne doświadczenie, szczególnie,
w przypadku, gdy do tematu ślubu podchodzimy z perspektywy judeochrześcijańskiego
zachodu, z drugiej jednak strony, z punktu widzenia obcokrajowca żyjącego w
tutejszym społeczeństwie, była to świetna okazja do obserwacji, co zdecydowanie
wpłynęło na wzrost mojego zainteresowania tym, co działo się wokoło. 

Pierwsze, co uderzyło mnie zaraz po wyjściu z samochodu, to
ogromna masa ludzi, nic dziwnego, skoro odbywały się tam trzy śluby dokładnie w
tym samym momencie, co nasz. Tablica z informacją, kto, na którym piętrze bierze
ślub rozstawiona była przy wejściu głównym, wiec bez problemów znaleźliśmy pożądaną
lokalizację, piętro II.  

Przybyliśmy troszkę spóźnieni, ślub się już zaczął. Mój znajomy
poszedł zanieść kopertę rodzinie panny młodej, ponieważ byliśmy jej gośćmi,
gdyby zaprosił nas pan młody -koperta trafiłaby do jego rodziny. Koreańczycy nie
dają prezentów, tylko pieniądze. Ile, zależy od tego, czy jest się członkiem rodziny,
przyjacielem czy kolegą z pracy (od 30-50 dolarów w przypadku kolegi z pracy, do
100 w przypadku przyjaciół i dalszej rodziny i kilkuset wzwyż w przypadku najbliższych,
– co stanowi dość marne porównanie z Polska, gdzie znajomi w kopertach przekazują
równowartość kilkuset dolarów). W zamian za kopertę zostały mu wręczone bilety
po okazaniu, których concierge ( a właściwie odźwierny zważywszy na stołówkowy
charakter przybytku) miał nas wpuścić na stołówkę. 

Ślub wydaje się być formalnością, do której nie przywiązuje się
większej uwagi, uwaga natomiast skupiona jest na zdjęciach i filmach z
ceremonii ( Wesela nie ma, po posiłku wszyscy rozchodzą się do domów a państwo młodzi
spędzają czas z najbliższymi. Cała ceremonia trwa maksymalnie półtorej godziny,
nasza trwała dwie, ponieważ panna młoda 4 razy zemdlała – dosłownie). Dwóch kamerzystów oraz dwóch fotografów non
stop robiło zdjęcia, często w odległości kilku centymetrów od twarzy młodych a wchodzenie
kamerzysty czy fotografa pomiędzy młodych a urzędnika USC zdawało się być powszechnie
przyjętą praktyką. Miałam wrażenie, że ta krótka ceremonia zorganizowana jest
dla celów stworzenia albumu na użytek rodziców i młodych. 

Każdy z fotografów miał pomocniczkę, która cały
czas poprawiała suknie, ułożenie welonu (w trakcie ceremonii zaślubin) oraz pudrowała
pannę młodą (a urzędnik S.C. dalej leciał ze swoimi głodnymi kawałkami). Makijaż
poprawiony, suknia ułożona no to pstryk; panna młoda mrugnęła, co robimy? Z pomocą
przychodzi wacik na patyczku. Układ rzęs poprawiony i znowu pstryk (a urzędnik dalej
jedzie z kazaniem) i tak przez 30 minut, za wyjątkiem przerw na omdlewania, którymi
zresztą wydawała się być przejęta tylko matka panny młodej i pomocniczka
fotografa, choć ta druga raczej z powodu zimnych potów i konieczności dopudrowania
młodej, niż ze współczucia. 

Podczas ceremonii w Sali ślubów było strasznie głośno, goście
rozmawiali na głos, zupełnie bez żenady i mało, kto (za wyjątkiem dwóch pierwszych
rzędów) wydawał się przejęty tym, co się dzieje. Panna młoda dotrwała jakoś do końca ceremonii,
co osobiście uważam za cud i o własnych silach z sali ślubów wyszła udając się do
pokoju gdzie przebrała się w tradycyjny hanbok, po czym przyszła z panem młodym
(też w tradycyjnym stroju) na stołówkę, gdzie wszyscy (już pojedzeni) czekali
na nią z niecierpliwością. Kiedy młodzi przyszli, mój znajomy rzucił półgłosem „super,
wreszcie jest, idziemy się przywitać i zmykamy” . Cala nasza piątka wstała od stołu,
przywitała/ pożegnała się z panna młodą i do samochodu. 

Pozazdrościć efektywności, żadnego nonsensu, przesadnych
emocji; nie wiem tylko, dlaczego miałam wrażenie, że to był taki ślub w
przerwie na lunch, czułam się trochę tak, jakbym stała w kolejce po ślub, dokładnie
tak, jak stoję czekając na świeżo robiony gimbab w barze na rogu.  
Different is not even the word. It's not even something you would compare to our weddings Christine. It's Korean - hahahah
A teraz trzeba pomyslec jak wygladaja pogrzeby. A moze nasza kultura za bardzo jest przwiazana do tworzenia mitow. Grazyna1
Na pogrzeb jeszcze nie trafiłam, ale jeśli tylko na jakimś się pojawię, doniosę o przebiegu. Co do mitów; wydaje mi się, ze są jednak potrzebne, często dodają życiu kolorytu. Powstrzymam się od komentarza na temat mitów ślubnych, ponieważ brak mi doświadczenia w tej materii. Na moim ślubie było 5 osób, w tym państwo młodzi.
Bardzo ciekawe, choć dla nas dziwaczne z tym jedzeniem na stołówce podczas uroczystości. Ta pierwsza panna młoda to jest z innego ślubu? Pyzata ma suknię pyzatą, a chuda chudą :)
Koleżanka z pracy to szczupła panna młoda. Ta pyzata okupowała akurat pokój przygotowany na użytek zdjęć ślubnych, więc znała się siłą rzeczy w kadrze.
Zaraz to po co ta cała oprawa? Nie prościej (jak po rewolucji w Rosji) iść się zarejestrować do urzędu? Nie widzę większego sensu w organizowaniu takiej publicznej sesji zdjęciowej. Po co oni to robią?
Bo mogą? Bo lubią? Bo tradycyjnie gościli bliskich na weselu, więc po skomercjalizowaniu dalej to robią, tylko na swój sposób?
Robia to dla wspomnień, dla rodziny, dla siebie. Durze śluby to tutaj tradycja a główną rolę gra tu rodzina a nie jednostka, czyli państwo młodzi i chwala im za to. System klanowy/rodzinny sprawdza się dużo lepiej (nawet w skomercjalizowanym świecie) niż system oparty na indywidualizmie jednostki. Tylko dzięki wspólnocie i poczuciu siły, jaka leży w grupie (rodzinie) Korea mogla dokonać tak drastycznej przemiany w przeciągu zaledwie pięćdziesięciu lat. Odpowiadając krotko na pytanie "po co?" - dla poczucia wspólnoty i przynależności.
Uwielbiam obserwować zwyczaje, rytuały, konwenanse w różnych kulturach. Dzięki Wam mogę zajrzeć i do dalekiej Azji. Dzięki!
Bajarko, już jutro wpis specjalnie dla Ciebie :) Będzie o warzywach, chyba, ze utknę w Gangnam (wykorzystuję czas gdy mężulek po za krajem na sklepowe szaleństwa, żeby biedakowi oszczędzić nerwicy żołądka) w takim wypadku skończę pisać w niedzielę, ale obiecuję, że dołożę wszelkich starań żeby skończyć jutro.
Mężulek melisy się napije i da radę, złość piękności szkodzi ;)
Dzięki, już się cieszę. Dla Mężulka też coś można przy okazji zakupów nabyć na pociechę, niekoniecznie meliskę :)
Myślę, ze smutkiem, że ta tradycja ma szansę przyjąć się w Polsce za,powiedzmy, 20 lat, w dużych aglomeracjach...
Nam też trudno dostrzec zalety takiego rozwiązania. No, może będzie mniej wujków, śpiących z twarzą wtuloną w kotlet schabowy, panierowany ;)
Niesamowite jak bardzo różnią się wesela w Polsce od wesela w Korei. Niby i tu i tu są goście, jest biała sukienka, garnitur, urzędnik i sala weselna, ale kiedy czytałam ten wpis, nie mogłam przestać odnosić wrażenia, że to wszystko jest tak bardzo inne. Mimo wszystko uważam, że to bardzo ciekawe doświadczenie móc być gościem na takim weselu i przekonać się samemu, jak to jest.
Zdjęcia ślubne robione są przed ślubem w specjalnie przygotowanym pokoju tuz obok sali ślubów
SONATA to sala ślubów, na środku widoczny jest monitor a tuż pod nim siedzą członkowie rodzin i zbierają koperty, po prawej odźwierny i bufetowa ze stołówki


- Ja Bartosz biorę ciebie Joanno za żonę...- Delikatnie uśmiechnął się a ja miałam oczy pełne łez.- I ślubuje Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę, aż do śmierci. Tak mi dopomóż panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.- Uśmiechnął się szeroko do mnie a za chwilkę przyszła moja kolej.

-Ja Joanna biorę ciebie Bartoszu za męża i ślubuje ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską...- Widziałam jak ze skupieniem mi się przyglądał, tak słodko wyglądał.- ... oraz, że cię nie opuszczę, aż do śmierci. Tak mi dopomóż panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.- Ukazałam rządek białych zębów.

-Co Bóg złączył człowiek niech nie rozdziela...- Delikatnie przekręciłam głowę w prawą stronę i w drzwiach świątyni zobaczyłam ją, z uśmiechem pełnym szyderstwa. Cóż mogłam zrobić, ksiądz poświęcił nasze obrączki a my za chwilkę mogliśmy je już spokojnie nałożyć. Bartek zabrał jako pierwszy tą, która ma należeć do mnie. Delikatnie złapał moją dłoń i powtórzył słowa księdza.

-Joanno, przyjmij te obrączkę jako znak mojej miłości i wierności, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.- Wsunął złotą obrączkę na mój palec, a potem delikatnie ucałował moją dłoń. Zabrałam duży złoty krążek ze srebrnej tacki i wsunęłam go na jeden z palców Bartka.

-Bartoszu, przyjmij te obrączkę jako znak mojej miłości i wierności, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.- Uśmiechnęłam się w jego stronę a za chwilkę ksiądz, w dosyć zabawny sposób, dał Bartkowi pozwolenie, aby mógł mnie pocałować. Publika się śmiała, a ja zaliczyłam pierwszy pocałunek z moim mężem.

Po skończonej ceremonii w kościele, kiedy wszyscy wyszli a my podpisaliśmy jakieś papierki związane ze ślubem, mogliśmy wyjść w rytm "Marszu Mendelsona". Czułam się cudownie i myślę, że nie łatwo było tego nie zauważyć. Przed kościołem zostaliśmy obsypani ryżem i monetami, które i tak pozbierał Maks z innymi dzieciaczkami, a my zaczęliśmy przyjmować życzenia.

-Córeczko, już nie wiem czego mam ci życzyć.- Mama uśmiechnęła się a ja mocno się do niej przytuliłam. Teraz to już się rozbeczałyśmy we dwie, a tata z Bartkiem stali i śmiali się z nas.- Kochajcie się to przecież najważniejsze, a reszta przyjdzie sama.- Pocałowałam jej policzek, otarłam łzy a ona stanęła obok i zaczęła odbierać kwiaty. Życzenia mamy Bartka, były podobne, ta solidarność. Po rodzinie przyszedł czas na siatkarzy. Kochane moje robaczki. 

-Taka mała Joaśka!- Igła wydarł się a ja mocno się do niego przytuliłam.- Ty już wiesz czego ci życzę.- Pocałował mój policzek a mi przypomniała się wczorajsza rozmowa telefoniczna. Potem rzuciła się na mnie Iwona. 

-Krzysiu pewnie już wiele powiedział, ale ja chciałam dodać, żebyś znalazła receptę na Bartka i kochała go bez względu na wszystko.- Ucałowałam jej policzek i za chwilę rzuciła się reszta reprezentacji, siatkarzy i siatkarek. Potem przyszedł czas na moich przyziemnych znajomych. Na końcu życzenia złożyła mi Klaudia. Bartek patrzył na to wszystko z dosyć przerażoną miną. 

-Życzę ci, abyś zaznała szczęścia z Bartkiem. 

-Już jestem szczęśliwa.- Uśmiechnęłam się do niej, a ona przytuliła mnie, pomachała do Bartka i wsiadła do czarnego samochodu, który odjechał z piskiem opon. Uśmiechnęłam się do Bartka, złapałam jego dłoń i poszliśmy do samochodu, którym odjechaliśmy do pałacyku, w którym odbywało się wesele. 

-Jesteś zła?- W samochodzie Bartek delikatnie wyszeptał mi te słowa do ucha, a ja zaprzeczyłam i delikatnie go pocałowałam. 

-Miło z jej strony.- Przecież lepiej w życiu kierować się tym, że ktoś ci dobrze życzy, po co psuć tą piękno atmosferę. 

Weselna atmosfera, była taka jaką sobie wymarzyliśmy. Po rzucaniu kieliszków, skosztowaniu chleba z solą, usiedliśmy przy wyznaczonym dla nas stole, gdzie oprócz nas siedzieli nasi rodzice, Maks z Kubą, Misiek z Moniką, Polina z Łukaszem i Krzysiu z Iwoną. Nim zdążyliśmy usiąść tata już zaczął wznosić toasty i milion razy gorzko przyprawiało mnie o napad śmiechu.

-Nie pij za dużo.- Pocałowałam Bartka ostatni raz i usiedliśmy na chwilkę. 

-No proszę już ustawia mężulka. Bartek nie daj się.- Krzysiu uśmiechnął się a ja pokazałam rządek białych zębów i za chwilkę zostaliśmy poproszeni o to, aby zatańczyć pierwszy taniec. Delikatnie prowadzona przez Bartka kroczyłam na parkiet. Czułam się strasznie, no bo tyle ludzi i tak dalej, ale kiedy zobaczyłam Bartka twarz przed moją czułam się prze szczęśliwie i cały stres odpłynął w niepamięć. Pierwsze takty prawdziwego klasyka i piosenki bardzo ważnej przy której pierwszy raz zgodziłam się na to, aby zostać żoną Bartka.

Mieliśmy ułożony układ, no bo kto jak kto, ale my nie byliśmy wybitnymi tancerzami, a przecież to ważne, bo wszyscy wspominają ten pierwszy taniec. 

Kiedy tańczyliśmy miałam przymknięte oczy i wspominałam: 

Było multum ludzi i pełno znajomych samochodów, ale w gruncie rzeczy każdy może mieć taki samochód jaki chce. Bartek zaparkował, wysiadł i otworzył mi drzwi. Co za dżentelmen. Złapał mnie za rękę i weszliśmy do restauracji. Przeszliśmy przez pierwszą część sali, a kiedy znalazłam się, bo Bartek mi zaginął, w drugiej części sali zobaczyłam mamę, tatę, Maksa, Dagmarę, Michała, Oliwiera, Miśka, Monię, Zbyszka i resztę Skry. Dojrzałam jeszcze rodziców i brata Bartosza. Stanęłam na środku i nie wiedziałam o co chodzi.

–Przepraszam czy może mi...– wszyscy zamilkli i wlepili w coś wzrok i to z pewnością nie na mnie. Obróciłam się i zobaczyłam Bartka z bukietem herbacianych i białych róż. –... o co tu chodzi. – podszedł do mnie bliżej – Bartosz co ty kombinujesz? 


–Asia, bo ja wiem, że ostatnio było dziwnie, ta cała atmosfera i liga mistrzów, ale kiedy byłem sam zrozumiałem, że to wszystko ja, ty Rzeszów potem Bełchatów i teraz Dąbrowa Zielona to nie jest tylko jakiś krótki epizod w moim i może w niebawem naszym życiu. Wiem, że jestem bałaganiarzem, lubię cię po wkurzać – wszyscy zaczęli się śmiać i ja także, jeszcze moment a popłaczę się. – Wiem też, że kocham cię najmocniej na świecie i chciał bym cię prosić o to abyś... – tutaj klęknął przede mną i wtedy się popłakałam rzecz jasna ze szczęścia, ale ryczałam jak bóbr. – Została moją żoną, Joanno Krawiec, spędź ze mną resztę swojego życia. – uśmiechnął się do mnie i otworzył pudełko a ja spojrzałam na niego i obróciłam się do reszty. Mama moja jak
Transseksualne igraszki w biurze
Cycata blondynka jebana
Bolcowanie długowłosej ślicznotki

Report Page