Czarna kurewka z ulicy

Czarna kurewka z ulicy




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Czarna kurewka z ulicy
Jedyny blog społeczno-literacki. Zero lajfstajlu. Nie mówię jak żyć. Mówię, że można inaczej.
Share This Story Share on Facebook Share on Twitter Pin this Post


Nazywam się Malwina Pająk. Jestem humanistką, człowiekiem, więcej etykiet nie potrzebuję.

Myślę. Obserwuję. Słucham. Komentuję. Czasem bawię, choć częściej wsadzam kij w mrowisko.

Nie mówię, jak żyć. Mówię, że można inaczej.


© 2017 | Tego bloga wspierają:


oraz


Poznałam M. w 1989. Mieszkała tuż za ścianą. Poza kawałkiem betonu i absolutną fascynacją lalkami Barbie, łączyły nas grzyb, pleśń i biegające po podwórku szczury. A potem upadł komunizm. 
Początek lat 90-tych. Era dorobkiewiczów. Mój ojciec dorabia się odtwarzacza video i zakupionej na bazarze kasety VHS z „Królewną Śnieżką”. To święto, więc całą rodziną w podniosłej atmosferze odpalamy bajkę. Po minucie kontemplacji czarnego ekranu, naszym oczom ukazuje się wielka, owłosiona dupa wykonująca ruchy frykcyjne do rytmu „Schnell Sigmunt, schnell!”.
W tym samym czasie ojciec M. zakłada własną firmę, kupuje Peaugota i dorabia się willi. Takiej prawdziwej. Z sidingiem, ogrodzeniem, jadalnią i BASENEM. To nic, że basen ma metr głębokości i mieszczą się w nim dwie dorosłe osoby. Dla dziewczynki, która na co dzień ucieka przed szczurami i zakłada gumiaki, żeby z ojcem szambo ogarniać, ten basen jest jak Acapulco. Jak Dynastia. Jak bon na wakacje w Mikołajkach.
Niby wciąż biegamy z M. po Psich Górkach i pokazujemy języki sąsiadom, ale czuję, że coś się zmieniło. Choćby te Barbie. Moje wciąż mają trwałą i stopy poprzycinane nożem, żeby im wszystkim jedna para bucików pasowała. Lalki M. noszą teraz długie blond włosy, pełny makijaż i kreacje z napisem „WERSACZE”.
W 1992 poznaję P. – osiedlową kurewkę, małą puszczalską, moją nową najlepsza przyjaciółkę. Wpadamy na siebie, kiedy rodzice zamieniają pleśń i szczury na M2 przesiąknięte zapachem stęchłej kapusty i papierosów. Tym razem też łączy nas ściana. Dzieli podejście do kwestii damsko-męskich.
P. ma jeszcze mniej niż ja, ale nigdy nie narzeka. Nigdy nie mówi też złego słowa o ojcu alkoholiku i matce, której wiecznie nie ma. Ba! Ona zachowuje się jak królowa. Na swoich rozklekotanych rolkach jeździ tak, jakby to był sprzęt od ciotki z Ameryki. Kiedy idzie przez podwórko w bazarowych szortach za 10 złotych, robi to jak rasowa modelka. Nie dostaje od życia w zasadzie nic, a zachowuje się, jakby miała wszystko.
Nasze losy powinny były potoczyć się inaczej.
Tymczasem P. mieszka dziś za granicą, ma dwójkę dzieci, męża. Pracuje jako sprzątaczka. Ściągnęła do siebie matkę i brata. Kiedy czasem pojawia się w Polsce, promienieje. A mogła skończyć na ulicy.
M. ma dwie córki, męża złodzieja, 40-metrowe mieszkanie i 25-kilogramową nadwagę. Jest bezrobotna, wychowuje dzieci i średnio trzy razy na tydzień daje się prać po mordzie. Czasami ucieka do rodziców, potem i tak wraca do niego. A mogła pracować u ojca, wyjść bogato za mąż i kokietować facetów tak, jak robiła to jeszcze 15 lat temu.
I ja. Jako jedyna nie wpadłam przed siedemnastym rokiem życia, nie związałam się z kryminalistą, zdałam maturę, skończyłam studia i poszłam do pracy, którą lubię. Jako jedyna od początku realizuję cele, które sobie gdzieś tam wytyczyłam.
Czyja to zasługa? Nie wiem. Wiem tylko, że jako jedyna z naszej trójki miałam matkę, która naprawdę słuchała i zawsze była po mojej stronie oraz ojca, który trzymał krótko i nie rozpieszczał. Bo i tam, gdzie bieda i tam, gdzie pieniądze, są jeszcze ludzie. Od nich zależy najwięcej.
I od przypadku. Przypadek też jest ważny.
Stałam w kolejce do kasy w Biedronce i nagle mnie to uderzyło. Ona. Kasjerka. Na oko 26 lat. Szczuplutka, zgrabna. Gdyby nie wory pod oczami i przetłuszczone włosy – sobowtór Emily Ratajkowski. Jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałam w życiu, nabijała na kasę paczkę papieru toaletowego „Queen”. O ironio.
A pomyśleć, że wystarczyłby jeden człowiek, jedno przypadkowe spotkanie, żeby dziś pani Sylwia z Biedronki była maskotką piosenkarzy, zarobioną modelką, rozchwytywaną celebrytką i gwiazdą teledysku do „Blurred Lines”…
Życie to jednak, kurwa, jest niesprawiedliwe.



Возможно, сайт временно недоступен или перегружен запросами. Подождите некоторое время и попробуйте снова.
Если вы не можете загрузить ни одну страницу – проверьте настройки соединения с Интернетом.
Если ваш компьютер или сеть защищены межсетевым экраном или прокси-сервером – убедитесь, что Firefox разрешён выход в Интернет.


Firefox не может установить соединение с сервером www.lara.you-books.com.


Отправка сообщений о подобных ошибках поможет Mozilla обнаружить и заблокировать вредоносные сайты


Сообщить
Попробовать снова
Отправка сообщения
Сообщение отправлено


использует защитную технологию, которая является устаревшей и уязвимой для атаки. Злоумышленник может легко выявить информацию, которая, как вы думали, находится в безопасности.



James Ellroy - Wielkie nic -

Home
James Ellroy - Wielkie nic -



Tytuł oryginału: The Big Nowhere Copyright © 1988 by James Ellroy Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 ...

Tytuł oryginału: The Big Nowhere Copyright © 1988 by James Ellroy Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Violetta Dobosz and Izabela Pawlak Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Korekta: Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-374-1 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści

Dedykacja Motto I. Antyczerwona opozycja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 II. Upshaw, Considine, Meeks 17 18 19 20

21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 III. Rosomak 32 33 34 35 36 37 38 39 40 IV. Blues tropiciela czerwonych 41 42 Przypisy

G len dz ie Revelle

Napisane było, że winienem dochować wiary koszmarowi, który sam wybrałem… JOSEPH CONRAD JĄDRO CIEMNOŚCI

I ANTYCZERWONA OPOZYCJA

Więcej na: www.ebook4all.pl

1 Burza z ulewą zaczęła się tuż przed północą, zagłuszając klaksony samochodów i trąbki, które zwykle towarzyszyły powitaniu Nowego Roku na Strip1, i rok 1950 wdarł się na posterunek w Zachodnim Hollywood lawiną zdarzeń. O 00:03 w kraksie czterech samochodów na skrzyżowaniu Sunset i La Cienega sześć osób zostało rannych. Przybyli na miejsce policjanci spisali zeznania naocznych świadków: wypadek spowodował błazen w brązowym desoto i wojskowy major w samochodzie służbowym z bazy w Camp Cooke, którzy ścigali się bez trzymania kierownicy z psami w papierowych kapelusikach na kolanach. Skutek: dwa aresztowania i jeden telefon do schroniska dla bezdomnych zwierząt na Verdugo. O 00:14 nie zamieszkana buda z gotowych elementów przy Sweetzer, należąca do jakiegoś weterynarza, zawaliła się, tworząc hałdę gruzu, pod którą zginęła para miziających się w środku nastolatków; obie ofiary trafiły prosto do okręgowej kostnicy. O 00:29 na jakimś trawniku w neonie przedstawiającym Świętego Mikołaja i jego pomocników nastąpiło zwarcie, a płomienie powędrowały aż do wtyczki podłączonej do jednego z całej masy rozgałęziaczy, które doprowadzały prąd do olbrzymiej, jasno oświetlonej choinki i żłóbka, porażając poważnie trójkę dzieci układających owinięte w bibułę prezenty wokół świecącego w ciemnościach Dzieciątka Jezus. Na miejsce zdarzenia przybył jeden wóz strażacki, jedna karetka pogotowia oraz trzy radiowozy z biura szeryfa i zrobiło się małe jurysdykcyjne zamieszanie, gdy zjawili się też funkcjonariusze Wydziału Policji Los Angeles, bo jakiś żółtodziób w dyspozytorni uznał, że Sierra Bonita Drive to teren miasta, a nie okręgu. Potem było jeszcze pięciu kierowców na cyku, cały szereg pijackich burd po zamknięciu klubów na Strip, brutalna napaść rabunkowa przed Dave’s Blue Room – ofiary: dwóch wieśniaków z Iowa, którzy przyjechali do miasta na noworoczne rozgrywki futbolowe; napastnicy: dwóch umięśnionych czarnuchów, którzy nawiali mercem rocznik 47 z fioletowymi błotnikami. Kiedy przestało padać, krótko po 3:00, zastępca szeryfa detektyw Danny Upshaw, szef zmiany na posterunku, doszedł do wniosku, że lata pięćdziesiąte zanoszą się na gównianą dekadę. Nie licząc pijaków i drobnych złodziejaszków w areszcie, był sam. Wszystkie wozy policyjne – oznakowane i nie oznakowane – robiły w terenie na nocną zmianę, a na posterunku nie było kim dowodzić: nie było ani dyspozytorki, ani zastępców po cywilnemu w ich pokoju. Brakowało krawężników w oliwkowych mundurach, przechadzających się dumnie, wyraźnie zadowolonych

z luzackiej roboty – Strip, atrakcyjne babki, świąteczne prezenty od Mickeya Cohena, niesnaski o strefy wpływów pomiędzy nimi a Wydziałem Policji Los Angeles. Nie było nikogo, kto by na niego krzywo spojrzał, gdy brał do ręki podręczniki kryminologii: Vollmer, Thorwald i Maslick – szczegółowe opisy miejsc zbrodni, przykładowe analizy znalezionych śladów krwi oraz instrukcje, jak przeszukać pokój o rozmiarach pięć na siedem metrów w równą godzinę. Danny rozsiadł się wygodnie, by poczytać, położył nogi na biurku, ściszył radio. Hans Maslick instruował, jak zdjąć odciski palców z mocno poparzonego ciała i jakie chemiczne składniki są najlepsze do usunięcia uszkodzonej tkanki bez zniszczenia wzoru linii papilarnych. Doskonalił swe techniki w następstwie pożaru więzienia w Düsseldorfie w trzydziestym pierwszym. Miał wtedy mnóstwo sztywniaków i dłoni do studiowania; w pobliżu znajdowała się fabryka chemiczna, a jeden z młodych, ambitnych asystentów-laborantów był bardzo chętny do pomocy. Razem jak najszybciej starali się znaleźć metodę: żrące roztwory wypalały ciało zbyt głęboko, łagodniejsze substancje natomiast nie przenikały przez blizny. Czytając, Danny zapisywał symbole chemiczne w swoim notesie; wyobrażał sobie, że jest asystentem Maslicka, że pracuje z wielkim kryminologiem, który obejmuje go po ojcowsku za każdym razem, gdy osiągnie coś sensownego. Wkrótce ujrzał też siebie praktykującego zdobytą z książki wiedzę na dzieciach poparzonych przy żłóbku, pobierającego odciski z ich małych paluszków, porównującego je z tymi z ich aktów urodzenia – szpitale stosują tego rodzaju środki ostrożności na wypadek, gdyby noworodki przypadkowo podmieniono… – Szefie, jest bomba. Danny podniósł wzrok. W drzwiach stał Hosford, mundurowy pracujący na północnowschodniej granicy okręgu. – Co? Dlaczego nie zgłosiłeś tego wcześniej przez radio? – Zgłosiłem. Ale musiał pan nie… Danny odsunął podręcznik i swój notatnik tak, by tamten ich nie widział. – To co tam masz? – Trupa. Znalazłem go przy Allegro, jakiś kilometr na północ od Strip. Jezu Chryste, w życiu nie widziałem czegoś tak… – Zostań tu. Ja jadę. Allegro była wąską osiedlową uliczką, wzdłuż której ciągnęły się hiszpańskie bungalowy i place budów z tablicami obiecującymi LUKSUSOWE DOMY w stylach Tudorów, francuskiej prowincji i współczesnym. Danny jechał w górę ulicy swym cywilnym autem. Zwolnił, gdy zobaczył barierki z czerwonymi migającymi światełkami i zaparkowane za nimi trzy radiowozy, których lampy rzucały blask na zarośniętą zielskiem pustą działkę. Zostawił swego chevy’ego przy chodniku i podszedł. Grupka policjantów w płaszczach przeciwdeszczowych kierowała światła latarek na ziemię; kogut radiowozu rzucał migotliwe

czerwone światło na znak: DZIAŁKI ALLEGRO – TERMIN ZASIEDLENIA: WIOSNA ’51. Snopy z reflektorów wozów patrolowych krzyżowały się, wyławiając z ciemności puste butelki po wódzie, mokre drewno i papiery. Danny chrząknął głośno; jeden z mężczyzn wyciągnął i odbezpieczył broń – nerwowy typ. – Spokojnie, Gibbs. To ja, Upshaw – rzekł Danny. Gibbs schował broń do kabury, inni gliniarze rozstąpili się. Danny spojrzał na ciało leżące na ziemi, poczuł, jak miękną mu kolana, i zaczął zgrywać kryminologa, żeby nie zemdleć albo nie zwymiotować. – Deffry, Henderson, dajcie światło na denata. Gibbs, notuj dokładnie to, co mówię… Zmarły płci męskiej, biały, nagi. Wiek około 30 do 35 lat. Ciało leży na wznak, ramiona i nogi rozłożone. Ślady duszenia na szyi, oczy wyłupione, a w pustych oczodołach substancja o galaretowatej konsystencji. Ukucnął przy ciele, Deffry i Henderson przybliżyli latarki, żeby mógł przyjrzeć się dokładniej. – Genitalia posiniaczone i opuchnięte, na napletku znajdują się ślady ugryzień. Włożył rękę pod plecy denata i pomacał mokrą ziemię; dotknął klatki piersiowej w okolicy serca, poczuł suchą i jeszcze lekko ciepłą skórę. – Klatka piersiowa jest sucha, a ponieważ lało od północy do trzeciej nad ranem, można założyć, że ofiarę porzucono tu jakieś pół godziny temu. Usłyszeli coraz głośniej wyjącą syrenę. Danny chwycił latarkę Deffry’ego i przyświecił sobie bliżej, dokonując oględzin tego, co najgorsze. – Sześć owalnych, rozmieszczonych nieregularnie ran tułowia w pasie pomiędzy pępkiem a żebrami. Tkanka wokół otworów jest poszarpana, wnętrzności pokryte krzepnącą krwią, zaczerwienienie skóry wokół ran stanowi ich dokładny obrys, a… – To na pewno malinki – odezwał się Henderson. Danny poczuł, że podręcznikowa gadka nagle przestaje go chronić. – Co ty chrzanisz? Henderson westchnął: – No wiesz, miłosne ukąszenia. To tak, jak dziewczyna robi ci malinkę. Gibbsey, pokaż może, co ta laska z Blue Room zrobiła ci na Gwiazdkę… Gibbs zachichotał i pisał dalej; Danny wstał wkurzony, że jakiś byczek mu się tu wymądrza. Kiedy nie mówił, widok sztywniaka przyprawiał go o mdłości; nogi miał jak z gumy, a żołądek wywracał mu się do góry nogami. Oświetlił obszar wokół denata i zobaczył, że ziemia została kompletnie wydeptana przez mundurowych, a wozy patrolowe rozjeździły wszelkie ewentualne ślady opon. Gibbs odezwał się: – Nie wiem, czy nie narobiłem byków w pisowni. Danny odzyskał swój książkowy ton. – To nie ma znaczenia. Teraz tylko tego pilnuj i przekaż rano kapitanowi Dietrichowi.

– Ale ja kończę służbę o ósmej. Szef nie zjawia się zwykle wcześniej niż o dziesiątej, a ja mam bilety na mecz… – Przykro mi, ale zostajesz tu, dopóki nie pojawi się dzienna zmiana albo ekipa z laboratorium. – Ale laboratorium jest zamknięte w Nowy Rok, a ja mam te bilety i… Przy barierce zatrzymał się wóz koronera, jego syrena ucichła momentalnie. Danny zwrócił się do Hendersona. – Ogrodzić miejsce zbrodni taśmami, nie ma wstępu dla reporterów ani gapiów. Gibbs zostaje tutaj, ty i Deffry bierzecie się za miejscowych. Znacie procedurę: świadkowie porzucenia zwłok, podejrzani włóczędzy i pojazdy. – Upshaw, jest czwarta dwadzieścia rano, do kurwy nędzy… – No i dobrze. Zacznij teraz, to może skończysz do południa. Zostaw kopię raportu Dietrichowi i spisz adresy wszystkich, których akurat nie było w domu, żebyśmy mogli ich sprawdzić później. Henderson niczym burza ruszył do radiowozu. Danny obserwował, jak ludzie koronera kładą ciało na noszach i przykrywają je kocem. Gibbs paplał im bez końca – o szansach drużyn w noworocznych rozgrywkach i o sprawie Czarnej Dalii, wciąż jeszcze nie rozwiązanej, ciągle głośnej. Feeria świateł migających kogutów, latarek i reflektorów samochodowych rozjaśniała miejsce, wyłapując detale: błotniste kałuże, w których odbijały się promienie księżyca i cienie, blask hollywoodzkich neonów w oddali. Danny pomyślał o tych swoich sześciu miesiącach w zawodzie detektywa i o dwóch sprawach zabójstw, które sam bez problemu rozwiązał. Ludzie z kostnicy załadowali ciało, zawrócili i odjechali już bez syreny. Przyszła mu do głowy maksyma Vollmera: „W zabójstwach w ekstremalnym afekcie morderca zawsze zdradzi swą patologię. Jeżeli detektyw jest w stanie obiektywnie rozpatrzyć dowody fizyczne, a następnie pomyśleć subiektyw n ie z punktu widzenia zabójcy, bardzo często zdoła rozwiązać sprawy, które zadziwiają swoją przypadkowością”. Wyłupione oczy. Poranione genitalia. Zmasakrowane, nagie ciało. Danny jechał za wozem z kostnicy do centrum, żałując, że jego auto nie ma syreny, by mógł się tam dostać szybciej. Miejska i okręgowa kostnica Los Angeles zajmowały najniższą kondygnację magazynu przy ulicy Alameda, nieco na południe od Chinatown. Drewniane przepierzenie oddzielało od siebie dwie części: w jednej znajdowały się blaty sekcyjne, lodówki i stoły do sekcji zwłok dla denatów znalezionych w granicach miasta, zaś druga, z osobnym zestawem urządzeń specjalistycznych, przeznaczona była dla sztywniaków z obszaru patrolowanego przez Wydział Szeryfa. Zanim Mickey Cohen postawił na głowie Wydział Policji L.A. i urząd burmistrza, rozgłaszając rewelacje Brendy Allen – wysoko postawieni gliniarze pobierali haracz od najsłynniejszych dziwek w Los Angeles – pomiędzy miastem a okręgiem istniała ścisła współpraca, patolodzy i asystenci dzielili

się między sobą foliowymi płachtami, piłami do cięcia kości i formaldehydem. Teraz, gdy okręgowi zapewniali Cohenowi bezpieczeństwo na Strip, nie łączyło ich nic poza wzajemną wrogością. Rozkazy wyszły z Wydziału Miejskiego: kon iec wypożyczania przyrządów medycznych należących do miasta, kon iec spoufalania się z ekipą okręgową na służbie, kon iec imprez i destylowania bimbru przy użyciu tamtejszego sprzętu – a wszystko to z obawy przed pomyleniem zwłok i wynoszeniem części ciał jako pamiątek, czego rezultatem były skandale potęgujące jeszcze szkody wyrządzone przez sensacje z Brendą Allen. Danny Upshaw kroczył za noszami pchanymi w górę podjazdu, na których leżał NN nr 1-1/1/50, wiedząc, że szanse na to, by jego ulubiony miejski patolog dokonał autopsji, były prawie żadne. W części okręgowej wrzało: śmiertelne ofiary wypadków samochodowych leżały w rzędach na wózkach, chłopcy z kostnicy wieszali karteczki z danymi na ich dużych palcach u nóg, policjanci w cywilu spisywali raporty na temat zmarłych, a ludzie koronera odpalali papieros od papierosa, żeby zabić odór krwi, formaliny i nieświeżej chińszczyzny. Danny przecisnął się bokiem do wyjścia ewakuacyjnego, a stamtąd wszedł na podjazd dla wózków części miejskiej, gdzie natknął się na trójkę funkcjonariuszy odśpiewujących „Auld Lang Syne” 2. Wewnątrz sceneria była identyczna jak ta w części okręgowej, tyle że mundury policjantów były granatowe, a nie oliwkowe. Danny ruszył prosto do biura doktora Nortona Laymana, zastępcy głównego lekarza sądowego miasta Los Angeles, autora książki „Nauka a przestępstwo” i jego instruktora na kursach wieczorowych „Medycyny sądowej dla początkujących” na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Na drzwiach wisiała notka: Zacz yn am dz ien n ą z m ian ę 1 stycz n ia. Niech Bóg błogosław i n ow ą epokę i da n am m n iej pracy n iż w pierw sz ej połow ie tego dość krw aw ego stulecia – N.L. Klnąc pod nosem, Danny wyjął pióro i notes i napisał: Doktorz e – pow in ien em był prz ew idz ieć, ż e w eź m ie Pan w oln e w n ajbardz iej pracow itą n oc w roku. Po stron ie okręgow ej z n ajdz ie Pan coś in teresującego – z w łoki m ęż cz yz n y z okalecz on ym i n arz ądam i płciow ym i. Perełka do pań skiej n ow ej książ ki; pon iew aż trafił się m n ie, jestem pew ien , ż e to ja dostan ę tę spraw ę. Cz y z echciałby Pan w ykon ać sekcję z w łok? Kapitan Dietrich m ów i, ż e ten z okręgów ki prz ew aż n ie odw ala fusz erkę i bierz e łapów ki. T o by było n a tyle – D. Upshaw . Wszedł i położył kartkę na biurku Laymana, przycisnął ją ozdobną trupią czaszką i wrócił na stronę okręgową. Zrobiło się jakby spokojniej. Światło dzienne zaczęło wkradać się na podjazdy na zewnątrz, a nocne żniwo leżało rzędem na stalowych stołach. Danny rozejrzał się wokoło i zauważył, że

jedyną żywą osobą w tym miejscu był pomocnik lekarza głównego rozwalony na krześle przed dyspozytornią, dłubiący na przemian raz w nosie, raz w zębach. Podszedł do niego. Staruch o śmierdzącym oddechu zapytał: – Coś ty za jeden? – Detektyw Upshaw z Zachodniego Hollywood.
Hinduska domina
Alecia pokazuje szparkę
Eva Angelina zostaje ostro wyruchana

Report Page