Blondi lubi odważnych samców

Blondi lubi odważnych samców




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Blondi lubi odważnych samców
Ten serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub odczyt wg ustawień przeglądarki.
Pobierz cały dokument Arabska żona 1.txt Rozmiar 775,8 KB
Pobierz cały dokument Arabska żona 1.txt Rozmiar 775,8 KB


Motyw Podróże. Obsługiwane przez usługę Blogger .

  Kilka lat temu, kiedy robiłem jeszcze wpisy na Facebooku miałem taką sytuację - stałem sobie ja i kilku moich kolegów na tzw. "balkoniku" w szkole. W pewnym momencie przeszły jakieś dziewczyny, z których jedna była przyszłą uczennicą w naszej tamtejszej placówce. Miałem wtedy tendencję do głośnego mówienia, co stało się i tamtym razem. Wtem jeden z moich towarzyszy krzyknął w moją stronę:
  - Marcel, chłopie, nie rób przypału przed nią...
  - Czemu akurat przed nią? - spytałem zdzwonimy
  - Bo ona ma ponad 700 lajków pod zdjęciem na Facebooku... - kolega odpowiedział podniecony
  Pierwsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy, to: "Iii... Co w związku z tym?". Minęło kilka lat, wiele rzeczy się pozmieniało, a ja wciąż, gdy sobie pomyślę o tej sytuacji, zastanawiam się, co z tego?
  Wszyscy wiemy, że jestem człowiekiem niedzisiejszym, a obecne standardy mnie zadziwiają, momentami wręcz aż przerażają. Jednym z nich jest właśnie ten - proszę Państwa, gratuluję, dożyliśmy czasów, w których serduszka na Instagramie definiują nas lepiej, niż cokolwiek innego. Zgadza się - obecnie o człowieku decydują takie czynniki, a nie to, co masz w głowie, czy jesteś osobą wartościową, z którą warto zamienić kilka słów, tylko to, ile reakcji masz pod profilowym... Mógłbym napisać: "Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał ich więcej" i na tym zakończyć wpis, ale wtedy nie byłoby zabawy...
  Kolega, o którym napisałem powyżej to przedstawiciel jednej strony medalu - tych, na których wywiera to wrażenie, a co jeśli chodzi o tych, którzy to wrażenie wywarli? Skoro już jestem przy tej sytuacji, to przy niej zostanę i oprę się na dziewczynie, o której była mowa - wielce gwiazdorce mediów społecznościowych z siedmioma setkami łapek pod zdjęciem. Poznałem dziewczynę osobiście, ba - chodziłem z nią do jednej klasy przez parę lat i powiedzieć, że jest, a na pewno była, wartościową osobą, niestety nie mogę... Zacznijmy od odpowiedzenia sobie na pytanie - czy rzeczywiście była tak zniewalająco piękna? Wprawdzie piękno jest względne, ale jesli spytacie mnie, to może faktycznie do brzydkich nie należała, ale z każdym kolejnym dniem była coraz to bardziej zrobiona, niż rzeczywiście urodziwa. Wiecie - miała coraz więcej tynku na ryjcu, szpony były coraz dłuższe, a brwi coraz bardziej sprawiały wrażenie narysowanych od rondla. No ale dobra, żyjemy w takich czasach, w których za taką wypowiedź, prędzej usłyszę "Jak Ci się nie podoba, to nie patrz!", niż "Mmm... To może faktycznie powinna przyhamować...", więc co z jej zachowaniem i podejściem do życia?
  Czegóż to ta S Ł A W A z ludzką psychiką nie zrobi? Dziewucha faktycznie lubiła sobie przygwiazdorzyć, czyli m.in. wybierała sobie lekcje, na które będzie chodzić, a z których będzie notorycznie zwiewać (a później płacz i lament do całego świata, że jej nkl grozi...), czy poniżała tych, którzy w tytułowym łańcuchu pokarmowym byli niżej. A od czego zależał ten łańcuch? (Nie zgadniecie...) ano od tego, ile masz łapek na Facebooku, obserwujących na Instagramie, czy cyferek na Snapchacie. Przykład - w ustach tej z wyżej warstwy łańcucha pokarmowego:
  - Jeżeli nie masz minimum 500 followersów na Instagramie, to nawet nie oddychaj tym samym powietrzem, co ja, bo jeszcze fejm mi przez ciebie spadnie...
  Na moje oko, można mieć obserwujących stu, dwustu, a jeżeli masz ponad trzystu, to znaczy, że pozwalasz wejść w swoje życie osobom, których nawet nie znasz... Tej hierarchii również nie rozumiem po dziś dzień - fejm > prywatność. Niektórzy to by nawet własną babkę z dziadkiem sprzedali za zastrzyk obserwatorów... I teraz zastanówmy się na spokojnie - czy to nie jest chore? Ten wyścig szczurów, by przebijać się w hierarchii ludzi, którymi po prawdzie i tak później gardzą... Żeby chcieć imponować komuś, kogo nawet nie lubimy, to już trzeba mieć naprawdę za dużo wolnego czasu i wyjątkowo nudne życie... Jeśli chodzi o mojego Instagrama, to ja tam mam trochę ponad 150 obserwujących, ale jakbym miał taki kaprys, do końca tygodnia mógłbym mieć ich ponad 500. Jak bym to zrobił? Przede wszystkim potwierdziłbym prośby od obcych mi osób, które zalegają mi w skrzynce, a jeśli to by nie wystarczyło, to wstawiłbym losowe zdjęcie i podpisał je oklepanymi hasztagami, pokroju "#me, #good, #mood, #instaboy, #selfie, #hasztag", bo te są popularne, albo "#likeforlike, #followforfollow" (od zawsze miałem taką prośbę, że, jeżeli np. napiszę wpis, to żeby łapkować go tylko, jeśli się spodoba, a nie już na wstępie - NIE ŚPIMY, ŁAPKUJEMY, ŁAPKUJEMY, TO MOŻE JESZCZE W TYM ROKU BĘDZIE WPIS, bo zasięgi mi zwisają, a kontentu na kasę i tak nie prowadzę...). Po co cały ten cyrk? Żebym się mógł pochwalić:
  - O, mam więcej obserwujących, - a do tego... - czyli moje życie jest więcej warte, niż Twoje! - ta, całe 2,99...
  Później wchodzisz sobie na profil takiej gwiazduni, ja tu już nie mówię konkret o tej, tylko o ludziach tego pokroju, i nie możesz dodać jej do znajomych, możesz ją co najwyżej OBSERWOWAĆ. Rozumiecie - nie prowadzi żadnego kontentu i każdego to aż tak bardzo interesuje, co szamała na drugie śniadanie. Ale do mody Jedzeniogramu przejdziemy innym razem...
  Ujmę to szczerze, może nawet brutalnie szczerze - mam taką jedną znajomą, co to z nią na niemiecki chodzę. Dziewczyna zdecydowanie nie jest popularna w szkole, a już na pewno nie jest gwiazdunią, wręcz aż jej przeciwieństwem. I o wiele lepiej mi się z nią rozmawia, niż z taką arcyksiężną z początku łańcucha. Dlaczego? Mógłbym się tu rozwijać, że jest inteligentniejsza, ma zdecydowanie większą paletę tematów, czy lepsze poczucie humoru, ale starczy, jak się ograniczę do tego, że szanuje rozmówcę, a nie, jak te gwiazdy, co to z nią rozmawiasz, a te się wpatrują w telefon, kręcąc posklejanymi lakierem kłakami, burkając coś pod nosem, co by mogły tylko mówić: "No dalej, zabawiaj mnie błaźnie...". No tak, w końcu ma ode mnie więcej lajków na Facebooku, więc jest ode mnie ważniejsza... Akurat tutaj zawsze hołdowałem zasadzie: "Nie ILE, ale KTO", bo co mi z tego, że 50 starych, spasionych Cześków w uwalonych podkoszulkach, których nawet nie znam, polubią moje zdjęcie? Dla mnie nie ma to żadnej wartości, a dla gwiazduń, jak widać, sakramentalne, skoro dzięki temu czują się ważniejsze.
  Smutna prawda jest taka, że bohaterkom dzisiejszego wpisu do rozumu nie przemówisz i koniec - zawsze będą wyznawać: "Mogę wami pomiatać, kmioty, bo mam więcej lajków!", tylko zastanówmy się, czy jest, do kogo przemawiać? Czy to ma jakikolwiek sens? Niech one se żyją według własnej hierarchii i na szczycie wyidealizowanego łańcucha pokarmowego, a ludzie rozsądni niech się w to lepiej nie bawią, bo szkoda na to czasu, nerwów i energii...
  Kilka wpisów temu, bodajże we wpisie nr #32., za tło przedstawiłem Wam moje przemyślenia dot. studniówki, która to ma miejsce już za kilka dni, a im bliżej wydarzenia, tym więcej myślenia o nim. Tak się składa, że na jednej studniówce już miałem przyjemność być, więc zbiera mi się na rozkminy i wspomnienia, także dziś poopowiadamy sobie o studnióweczkach...
  Komers na koniec podstawówki, komers na koniec gimnazjum, półmetek w liceum - to są imprezy wolne, na które ludzie z reguły się nie dobierają, choć u mnie w tym drugim przypadku było inaczej... Mimo wszystko uważam, że studniówka jest na tyle poważną imprezą, na której warto mieć kogoś przy duszy. A jaki jest najlepszy przykład, że studniówka odstaje od wyżej wymienionych potupajek? Tradycja pierwszego tańca, w tym wypadku Poloneza, do którego jeszcze przejdziemy. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że dobry partner to ponad połowa udanej imprezy, dlatego też powinienem się pochwalić, że w tym roku mam szczęście... Wyobraźcie sobie zabrać osobę towarzyszącą, która na imprezie, za przeproszeniem, zalewa pałę, wydziera się na cały głos, jeszcze wszystkich w politykę będzie wciągać i myślisz sobie: "Ale wstyd...". Fakt faktem - są ludzie, którym to zaimponuje, ba - sami się dołączą, ale że za klawiaturą siedzę ja, to piszę to według własnego widzi-mi-się... No ale bycie neutralnym i nie przyniesienie wstydu to jedno, jednak wyobrażacie sobie przesiedzieć tę wyjątkową noc w towarzystwie kogoś, kto tylko pstryka w telefon i ani me, ani be, ani pocałuj mnie w dupę - nic się nie odezwie? Pewnie część z Was odpowie na to pytanie: "Jasne, jak najbardziej!", ale ja jestem dość staroświecki i powiem tak - jeżeli mam gdzieś jechać w skrojonym gajerze i fryzurą postawioną na smalec, tylko po to, żeby do szóstej rano scrollować tablicę na Facebooku, to już wolę nie jechać... Studniówka jest od tego, żeby się bawić i wyśmiać tę myśl, że za jakieś trzy miesiące posadzą Cię w ławce z arkuszem maturalnym, koniec, kropka, a nawet wykrzyknik - o!
  Wspomniałem o Polonezie - tańcu tradycyjnym, ale też, z całym szacunkiem, przypominającym marsz imperialny, do którego można by podłożyć motyw z "Gwiezdnych wojen". W moim przekonaniu, żeby dobrze zatańczyć Poloneza nie wystarczy zalać pały, ale mieć trochę chęci, więc proszę - bądź łaskaw ugiąć tę nogę w kolanie... To ma być Polonez, a nie marsz pędzących cukinii... Tak swoją drogą - wyjątkowo miałem też Poloneza na komersie w gimnazjum i zarówno wtedy, jak i dziś, zastanawia mnie, dlaczego zawsze jest do tego tyle prób i przygotowań? Nie zrozumcie mnie źle - jak się coś robi, wypadałoby zrobić to solidnie, a trening czyni mistrza, ale nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego jest na to aż taka presja? I to się nazywa wypowiedź niejednoznaczna - z jednej strony dobrze, bo wszystko ma być dopięte na ostatni guzik. Z drugiej nie kminię, dlaczego jest o to AŻ TAKIE wielkie "halo"... Jeśli istnieje jakakolwiek prawda na tym świecie, to brzmi ona tak, że większość kobiet uwielbia taniec, tak samo, jak chłopów piłkę - zawsze znajdzie się jakiś wyjątek (no ja tam się nogą kompletnie nie interesuję...), ale co do ogółu... Dlatego w imieniu samców wnoszę o przemyślany protest - oddajcie nam WF! Nie lubię powtarzać tej instrukcji, ale często czuję, że muszę, więc - wpisy brać na dystans, gdyż wiele zawartej w niej treści to pół żart - pół prawda, nie spinać się, bo to luźna satyra... Ale czy naprawdę jest z tym taka schiza? Powiem tak - kiedy ja wychodzę z godzinnego tańczenia Poloneza, to wciąż liczę kroki "RAZ, dwa, trzy, RAZ, dwa, trzy...". A i tak mam dużo szacunku do prowadzących, że im się chce to wszystko nadzorować, a nie kładą lagi i nie mówią: "A róbta, co chceta!", bardzo dobrze - ktoś musi "stać z batem"...
  Polonez się kończy, siadasz do stołu, wciąż nie możesz wyjść ze zdumienia, że nie pomyliłeś się z dygnięciem - coś to się kończy podejrzanie zbyt gładko. A reszta imprezy? Reszta imprezy to dla mnie skrzyżowanie osiemnastki z weselem, z kilkoma dodatkowymi szczegółami (czyt. przesądami), np. tradycją podwiązki... Spodziewacie się pewnie, że powiem: "Eee... To głupie, przecież to wiadomo, że to to przesąd, więc po co...", to Was zaskoczę - to akurat jest dobre, bo studniówka to zabawa i nie wszystko można rozbijać na czynniki pierwsze (aż zabrzmiałem, jak nie Filozof Marcel...). Rzecz jasna są jeszcze idiotyczne przesądy, jak np., cytuję, że jak się, za przeproszeniem, wysrasz przynajmniej dwa razy, to zdasz maturę na minimum 50%... (tak, tak, oglądałem odcinek u Patiego Szaleto...).
  Co do innych cech charakterystycznych studniówki, to oprócz przemowy uczniów dla rodziców i nauczycieli, jest jeszcze część artystyczna, czyli zbiera się kilka łebków i odstawia kabaret, nie ukrywam - który mnie tam bawi... Pamiętam, że nawet będąc gościem na studniówce innej szkoły, ich występ sprawił, że się śmiałem, choć nijak nie rozumiałem nawiązań...
  I co tu się rozpisywać, proszę Państwa? Bawcie się tak, żeby było wstyd mówić, a miło wspominać, bo w całym tym gadaniu, że studniówkę ma się raz w życiu, jest dość dużo prawdy, chyba że nie zdasz roku...
  Równe trzydzieści wpisów temu stworzyłem recenzję jednego z moich ulubionych kultowych filmów, jakim jest "Pulp Fiction", a dziś mam kaprys na "Psy 3. W imię zasad.", głównie dlatego, że właśnie wróciłem z seansu.
  Może na początek trochę historii - kiedy usłyszałem o nowych "Psach", naszło mnie na kultowe polskie filmy, takie jak: "Poranek kojota", "Chłopaki nie płaczą", czy "E=mc2". I przyznam się bez bicia - poprzednich dwóch części "Psów" nie oglądałem aż do zeszłego tygodnia. Dlaczego? Kilka lat temu przymierzałem się do tego, jednak pewnych kwestii nie mogłem zrozumieć, słowem - był to dla mnie zbyt poważny film. Dla tych, co nie oglądali ani jednej części - zgadza się, seria "Psów" to nie komedia z historią o "wsadzaniu sobie szczoteczek w dupę przez trzech murzynów" (kto oglądał "Poranek Kojota" na pewno zrozumie), choć nie brakuje tam kwestii, które już dawno stały się kultowe (głównie dlatego, bo w ustach Bogusława Lindy, który wcielił się w rolę głównego bohatera - Franza Maurera - każde "wypierdalać" brzmi, jak poezja, o której powinni w szkołach uczyć), jednak jeśli chodzi o samą linię fabularną, nie jest ona tak przejrzysta i klarowna, jak w polskich komediach. Więc co sprawiło, że od tak postanowiłem nadrobić zaległości, zamiast pomyśleć sobie: "E tam, nigdy mnie ten film nie wciągnął, co mnie to?"? Wiadomość, że reżyserem trójki jest ta sama osoba, która zajęła się jedynką i dwójką...
  Widzicie, że rebootami po latach jest tak, że przeważnie są one po prostu nieudane. Ale zastanówmy się, dlaczego? Wydaje mi się, iż przez to, że zabiera się za nie ktoś, kto zabierać się nie powinien, kto psuje całą wizję, konstrukcję i sens danej produkcji. Przykład? Może infantylny, ale powiązany z moim dzieciństwem - "Młodzi Tytani" i "Atomówki" - zabrały się za to inne łby i rebooty wyszły, według mnie, po prostu... Beznadziejnie. Kolejny przykład? Znowu kreskówka, ale - "Samuraj Jack" - autorem został p. Tartakowski i chociaż teraz jest to produkcja dla pełnoletnich, wielokrotnie słyszałem, że wyszła ona fenomenalnie. Dlatego też na wieść o tym, że "Psy 3" zostają wyreżyserowane przez Władysława Pasikowskiego, zapaliła mi się lampka nadziei. Tylko pytanie, czy słusznie...
  Obejrzałem kilka recenzji tej produkcji i parafrazując słowa ich autorów, nowym "Psom" trochę się oberwało. Jednak jak ten film prezentował się w moim odczuciu? Z wieloma tezami, postawionymi przez recenzentów, się nie zgadzam, gdyż ja uważam, że film jest po prostu bardzo dobry, a na pewno warty obejrzenia, szczególnie dla tych, którym podobała się I i II.
  Zacznijmy od wad, bo jest ich zdecydowanie mniej, niż zalet - co, w moim przekonaniu, jest największym problemem tego filmu? Nieuchronnie uciekające lata. Od drugiej części minęło ćwierć wieku. W istocie, jedynka i dwójka są starsze, niż autor tego wpisu. Franz Maurer po 25 latach kończy swoją odsiadkę - jego oczom ukazuje się świat diametralnie różny od tego, który zapamiętał. Żeby ograniczyć spoilery, ograniczę się do tego jednego zdania, ale co zauważyłem - pierwsza część "Psów" pochodzi z 1992r., druga została nagrana dwa lata później, a więc w czasie rzeczywistym minęło ćwierć wieku! Aż zacząłem się zastanawiać, czy to od samego początku nie było zaplanowane? Szybko jednak rozwiałem tę myśl ze względu na powiązanie z poprzednią częścią. Miałem wrażenie, jakby reżyser stwierdził, że fajnie byłoby zbić na tym kasę, w końcu jest moda na retro. Kto oglądał I i II, ten wie, że ich połączenie jest sensowne, a między II i III - w moim przekonaniu, wymuszone. No i dobra, Franz wychodzi z paki i co rzuca się w oczy? Nielicząc nowych samochodów i architektury, to według mnie - bohaterowie mocno się zestarzeli (I kto to mówi? 25 lat temu to ja przeskakiwałem z lewego jądra do prawego...), a poza tym weszliśmy w erę smartfonów. O tym drugim pada nawet wzmianka... I cała ta technologia może lekko zepsuć klimat, do jakiego przyzwyczaiły nas prequele, ale jej wprowadzenie jest o tyle udane, że każdy z nas może odczuć różnicę epok. Graliście w "Driver: Parallel Lines"? Będzie mały spoiler - tam też mamy dwie ery, też różnica między nimi wynosi 25 lat (dobra, 28...) i powiem szczerze, że kiedy pierwszy raz w to grałem, mocno mną to wstrząsnęło. (Aż ciarki człowieka przechodzą, gdy pomyśli sobie, że różnica lat 1978-2006 to LEKKO ponad tyle, co 1994-2020...)
  Wspomniałem o aktorach. W tym wpisie chciałbym ograniczyć się do dwóch - Bogusława Lindy i Cezarego Pazury (chociaż przedstawiać dwóch bohaterów z całej tej serii to tak, jakby opowiadać w Anglii o codziennej polszczyźnie i nawet nie wspomnieć o bluzgach). Patrząc na zwiastuny odniosłem wrażenie, jakby p. Pazura postarzał się zdecydowanie bardziej od p. Lindy, ale po obejrzeniu filmu stwierdzam, że jest dokładnie na odwrót - Cezary Pazura jest wciąż taki sam, jak w '94 (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), z tym, że siwy, natomiast patrząc na rolę i wypowiedzi Bogusława Lindy, uważam, że faktycznie idzie odczuć, że gdzieś te lata minęły. Głównie za sprawą głosu. Jednak myślę, że mogła w tym pomóc charakteryzacja - to tylko moje wolne gdybanie. Niemniej jednak twierdzę, że to wciąż są świetni aktorzy - i to jest jedna z głównych zalet tego filmu - gra aktorska elastyczna do każdej sytuacji. Chcecie, żeby Maur er był pokorny? Proszę bardzo. Ma skopać dupy ruskim? Mówisz i masz! Morawiec ma być w jednej chwili tak wściekły, że aż zabawny od strony dialogów, a za pół godziny przyprawić publikę o łzy? Jest, jak najbardziej!
  Tak swoją drogą - mam wrażenie, jakby Cezary Pazura dostał większą rolę, niż Bogusław Linda. Może to dlatego, bo akcja w dużej mierze kręci się wokół młodego Morawca... W każdym razie - w odróżnieniu od I i II, tutaj moje gusta skradł p. Pazura ponad p. Lindą, aczkolwiek myślę, że to kwestia scenariusza...
  Kolejnym powodem, za który cenię ten film, jest powrót do korzeni - jeśli myślicie, że motyw, który przygrywa w zwiastunach to jedyne nawiązanie do jedynki, to jesteście w błędzie. Dla mnie, jako dla człowieka, który ogarnął wszystkie części za szybko, miało to zbyt małostkowy sentyment (choć i tak go nie brakowało), ale kogoś, kto jest z tą serią dłużej związany, wiele aspektów poruszy. Zdradzę tylko, że pojawia się pewna istotna persona z jednej z poprzednich części...
  Bluzgi - krótko - pod względem ich ilości "Boże Ciało" bije "Psy" na łeb! Myślę jednak, że tutaj zostały użyte zdecydowanie bardziej umiejętnie...
  Władysławowi Pasikowskiemu zarzucano, że trochę za bardzo przesiąka Patrykiem Vegą, zarówno w tym, że tworzy coraz więcej filmów, jak i w samym ich stylu. Skupię się na tym drugim aspekcie - jeśli chodzi o "Psy 3", to fakt, w swojej formie mało przypominają klasyka - montaż i praca kamery zdecydowanie są dalej, niż były, więc umówmy się - czy coś robione na styl sprzed prawie 30 lat miałoby szansę się przyjąć? Może u paru jednostek, ale to chodzi o masy... Ludzie mówią, że takie klasyki już nie powstaną, może mają rację, ale myślę, że jest w tym więcej sentymentu, niż prawdy. Zobaczymy za 10-20 lat... W każdym razie uważam, że nowe "Psy" są nadzieją dla polskiego kina. "Fenomen" to dużo powiedziane, aczkolwiek uważam, że warto na to pójść, zwłaszcza, jeśli widziało się poprzednie części. Słowem - mocne 9/ 10 !
  Edit - a jeżeli ktoś myśli, że nowe "Psy" nie dorównują poprzednikom, to dodam jeszcze, że w trzech-czterech momentach zaskoczyły mnie do tego stopnia, że aż wryło mnie w fotel, a jednym z tych momentów było samo zakończenie...
  Witam Was po krótkiej, półrocznej przerwie, która była spowodowana (choć nikogo to nie interesuje) końcem semestru, sprawami świąt, nauką do matury i takimi tam - wpis poproszę!
  "Od poniedziałku... Od przyszłego tygodnia... A najlepiej to od nowego roku!", okej ludzie, przyznać się, który to już
Sex analny mamuśki w pozycji od tyłu - Luna Star, Latynoska
Leigh
Chcesz mnie pieścić?

Report Page