Blady kole delikatnie

Blady kole delikatnie




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Blady kole delikatnie
4.Krem odżywczy z wyciągiem z lukrecji- Natura Officinalis
Na chwilę obecną, czyli po ok 30minutach od otwarcia mojego KissBox'a mogę powiedzieć, że moje odczucia są mieszane. Próbki dwóch produktów (krem i peeling) są bardzo malutkie i wystarczą chyba tylko na jeden raz :( Z lakieru jestem bardzo zadowolona, no jak lakieromaniaczka mogłaby pogardzić ? Olejek też wydaje mi się dość fajnym produktem :) Na ten czas nie jestem w stanie powiedzieć czy zamówię prenumeratę, chociaż szczerze mówiąc jestem ciekawa, co mogłoby się znaleść w kolejnym pudełeczku :) Może następnym razem bardziej się postarają.
Dodatkowo dostałam jeszcze prezenty od mojego G :) :) 
Przepiękną, delikatną bransoletkę z firmy Apart:
I cudowny kuferek na wszystkie błyskotki :)
Dostałam jeszcze tzw tinted moisturiser z Biodermy z filterm SPF 50.
Oczywiście nie mogło zabraknąć lakierów ;D 
Szybki, brzydki swatch ;) Przepraszam za suche skórki! :( Kolory oddane bardzo wiernie.
I na koniec zupełnie nie kosmetykowo ;) Kupiłam sobie buciki na wesele, na które idę w sierpniu :) 

Motyw Eteryczny. Obsługiwane przez usługę Blogger .



Starego zioma dziś spotkałem, takiego z czasów piłki nożnej i ostrego chlania. Ktoś mógłby powiedzieć, że to czasy teraźniejsze, ale dorzucam do pakietu czasy studenckie.

Gość był nietuzinkowy, potrafił zjebać sędziego, który za szybko rozpoczynał druga połowę meczu, kiedy on przecież jeszcze palił fajeczkę.

Przytoczę dziś pewną historyjkę, którą mi pewnego razu opowiedział. Pamiętam ją do dziś i nadal się zaśmiewam. Musicie wiedzieć, że historyjka jest z drugiej ręki, od ułańskiego zioma, który lubił kolorować. Na to wszystko jeszcze nakłada się moje fantazjowanie, ale wiecie jak jest.

Jest wesele, gdzieś poza Krakowem, zdrowy hektar taki, że aż busa trzeba było wynająć. Historia się zaczyna właśnie w tym busie. Ziom wraca dobrze zrobiony, trochę tam sobie próbował zasypiać, ale jego laska, z jakąś inną laską strasznie się pożarły i darły na siebie, jedna z jednego końca, druga z drugiego końca busa. Już nie pamiętam, czy kumpel chciał spać, czy poczuł się solidarnie do laski, także nie umiem powiedzieć, czy zjebał obie, czy tylko tą z drugiego końca.

Dwóch kolegów tamtej laska tylko na to czekało. Wstali, przecisnęli się bliżej, pięści zacisnęli. Jego laska zobaczyła co się święci, złapała go za ręce i powiedziała, że on się bić nie będzie. W efekcie mieliśmy obrazek, gdzie dwóch gości okłada go po głowie, a w tym czasie jego własna laska mu trzyma ręce i nie może się bronić.

Wisienka była taka, że kierowca busa okazał się znajomym tych dwóch. Zatrzymał busa, tylko zamiast bić brawo, to wziął i ich wyjebał z busa, w sensie zioma i jego obronną laskę.

Wypizd, koniec świata, pijany, morda obita, laska nadająca mu prosto w bolący łeb, że to wszystko oczywiście jego wina. Jeżeli to nie jest mistrzostwo świata, to ja już nie wiem co jest.

Wydzwonili taxi, pozbierała ich z tego zadupia, pojechali do Krakowa. Przebijają Alejami, gdzieś na wysokości Jubilata kumpel nagle wrzeszczy na taksiarza, każe się zatrzymywać.

Wypatrzył tych dwóch gości, szli sobie chodniczkiem obok.

Wypadł z taxy, zostawił w tyle krzyczącą na niego laskę, doskoczył do gości i dostał wpierdol drugi raz.

U mnie we fabryce, kantyna, godzinę temu. Nasze firmowe koryto
prowadzi firma Olimp. Muszę przyznać, że jest ok. Duży wybór i zawsze
mają dobrą rybkę, poza tym ich pracownicy tam też jedzą, co w jakiś
sposób mnie uspokaja. Czekam w kolejce, tacka na prowadnicy, zaraz
dojadę do pierwszego stanowiska, surówek znaczy. Przede mną stoi korpo
szycha, lokalna górna półka. Pani nosi się dumnie, jest garsonka, jest
szpileczka, jest spojrzenie z góry i nie pisałbym o tym wszystkim, gdy by
nie pewien kontrast. Musicie wiedzieć, że to jest ogólnodostępna
kantyna, ludzi z zewnątrz można czasem uświadczyć. Teraz właśnie przy
kolejce snuł się dziadziuś. Przed moment stał w kolejce, potem na chwile
wyszedł, kolejkowa korpo-stonoga wchłonęła jego miejsce i teraz stał
tam zagubiony. Na moje oko to on miał mocne 90, ubrany jak polski
emeryt, znaczy całe ubranie mniej warte, niż guzik przy garsonce
korpopani i liczę też buty. Drobił nóżkami i nie wiedział co robić. To
był moment, kiedy mogłem skorzystać ze swojej nadwagi i przyhamować
napór z tyłu. Zrobiłem mu miejsce i wpuściłem. Nadal był zagubiony,
widać idea żarcia na wagę była mu trochę obca. Gapił się na pojemniki,
przesuwał w kolejce, a talerz miał nadal pusty. Dziadzio delikatnie szturchnął korpo bestie przed sobą, wskazał coś drżącą ręką: - to są ziemniaki? Spojrzenie z góry fizyczne i mentalne, spojrzenie od którego całe czwarte piętro truchleje. - I don't speak polish. Odwróciła się, sprawy nie było.
Ktoś mógłby powiedzieć, że dziadzio był zbyt stary i posypany, żeby
dojrzeć i zrozumieć to spojrzenie zagłady, tą korpo-nieuniknioność.
Uważam inaczej. Dziadzio dobrze to widział, ale ten dziadzio pewnie
widział Tygrysy jadące przez jego wieś, więc miał wyjebane na taką
płotkę. Dziadzio szturchnął korpo bestie po raz drugi. Odwróciła
się gwałtowniej, dwa półmiski z jarzynami zamieniły się w kamień.
Zogniskowała na dziadziusiu, chyba zdziwiona, że ten nie umyka, w zamian
cierpliwie czeka, aż zyska jej pełne skupienie. - Are these potatoes?
Czysta angielszczyzna sypiącego się dziadziusia, zamurowana korpo
bestia, która teraz tylko kiwała głową, to był moment, który zrobił mi
dzień. Cudownie.

Rozpoczyna
się druga połowa szlagierowego spotkania krakowskiej Serie B,
Niegoszowianka Niegoszowice podejmuje Wisłę Rząska. Pierwsza akcja
drugiej połowy kończy się bramką dla gospodarzy i wszyscy czterej kibice
szaleją z zachwytu. Pogoda nie rozpieszcza, słońce świeci mocno,
goście przyjechali gołą jedenastką z kilkoma oldbojami, więc w zasadzie
ten mecz jest już przesądzony, goście z Rząski się zmęczą i zostaną rozstrzelani. Wbrew temu goście wbijają bramkę i już do końca meczu jest
nerwowo.

Gwizdek końcowy, schodzę do szatni, rozglądam się za motkami. Yaszczi i Simin powinni już tu być od co najmniej trzydziestu minut. Dzwonię:

- zajebisty mecz Łełek! Głośno cię dopingowaliśmy!

- no dobra, ale gdzie wy jesteście?

- jak kurwa koło szatni stoicie, jak ja stoję koło szatni?

- czekaj, na jakim wy boisku jesteście?

Początek
zlotu mieliśmy zajebisty. Chłopaki przez pół godziny darli mordy na innym meczu i nawet mnie w jednej drużynie znaleźli i twardo
dopingowali. Przynajmniej im się wyjaśniło czemu ten inny Łełek tak
dziwnie na nich patrzył. Także ten.

Zakopianka, Słowacka Podkowa i sex w Dolinie Pięknej Pani

Z
wyra zwleczone koło 5. Nie ustawiałem budzika, bo i po co, było pewne,
że mnie radość na nadchodzącą przygodę z wyra zwlecze. I psy. Wykarmiłem, przesrałem i zabrałem
się za śniadanie, to poniekąd też delikatna tradycja naszych zlotowych
wojaży, zaczynając od królewskich biesiad u Grubego, na parówkach
podgrzewanych w przeciętym wodnym baniaku u Yaszcziego kończąc.

pierwsze zalewanie: przed zakopianką, 20km zrobione, 20km total

Lubię zakopiankę. Po tylu latach nadal ją lubię, choć już tak nią nie zapierdalam. Wróć, nigdy nią nie zapierdalałem, ale latałem dość szybko. Obecnie jest to relaksacyjne 130, które można trzymać całą trasę i przyspieszać tylko na winklach. Zdrowa prędkość, szybciej niż auta i jednocześnie bez zwartych pośladów w złożeniach. Odpręża mnie to. Już na początku przyjęliśmy, że oesy robimy rozsypani, w tempie dowolnym. Punkty zborne były ustalone, więc można było. Już na wejściu Yaszczu został z tyłu, a Simin wyjebał jak z procy. Ten pierwszy, nieprzyzwyczajony do pagórkowatego terenu, mierzył się ze śniadaniem, które mu podchodziło do gardła, natomiast ten drugi zrobił kilka fajnie profilowanych winkli i poczuł krew. Fajnie to wyglądało na postoju, gdzie jeden szukał klopa, a drugi z ryja bananował. Bez przypałów przefrunęliśmy zakopiankę, potem była Patelnia, wreszcie odbicie w Nowym Targu, by za chwilę przed Jurgowem zalać się przed wjazdem na Słowację.

drugie zalewanie: przed granicą, 92km zrobione, 112km total

Na Słowacji klasyk. Jechać przepisowo i przejechać całą bez tankowania, ewentualnie zostawiając tylko szczynę na poboczu.

Słowacja wita
Początek na pamięć, byłem tu milion razy. Przez Jurgów pod Tatry, chwilę wzdłuż, potem przeskok do Tatrzańskiej Łomnicy, gdzie zwykle jest wciągana Bryndza, dziś natomiast tylko fot. Stąd odbicie na Poprad i po drodze jeszcze jedna focisza z panoramą Tatr. Po drodze mijaliśmy Sport Camp, gdzie biwakowałem paręnaście razy w czasach ostrego śmigania po górach. Został tylko gruz, zburzyli nawet spożywczaka, gdzie zwykłem się delikatnie najebywać. Smutny był to widok.

Dobiliśmy do Popradu, słowackie oznakowanie jak zwykle wkurwiało, no bo skąd mieliśmy wiedzieć, że aby trafić na naszą ścieżkę 66, to tak naprawdę trzeba jechać 67? Było źle, słońce prażyło tak, że aż Simin musiał poratować nawigacją z telefonu. Było to nieco niemęskie, no ale w jednej wsi skończyła się nam droga i działać trzeba było. Po odnalezieniu odpowiedniej dróżki poszło już spoko. Widoczki doskonałe, asfalt prawie też, kilometry połykaliśmy szybciutko, humory dopisywały, a potem był długi tunel i w tym tunelu Yaszczi i już chyba wszyscy wiedzą co musiało się wydarzyć.

Już do granicy nic się nie wydarzyło. Wpadliśmy w rytm 90-50-90, w sensie niezabudowany-zabudowany-niezabudowany. Potem granica i już były Węgry. To się od razu dało poczuć. Węgrzy, podobnie jak Polacy, mają wyjebane na ograniczenia prędkości, za to oznaczenia drogi jakieś takie przystępniejsze. Humor w zasadzie psuł tylko fakt, że Yaszczi walił już na oparach, bo jego chabeta nie lubi spokojnej jazdy, w sensie pali tyle samo jadąc szybko i wolno. Szczęśliwie doturlaliśmy do miejscowości Ozd i znaleźliśmy Shella. Jestem do tej stacji uprzedzony, ale jak to się mówi, kto wybrzydza ten nie rucha. Zajechaliśmy i miły zaskok, nikt mi nie blokował dystrybutora za to, że nie zsiadam z moto, jak to zwykli mi robić w Krakowie. W zamian miły pan się spytał po angielsku czy coś mi trzeba. No fajne przyjęcie. Zalaliśmy i dalej nam w drogę, Eger na wyciągnięcie ręki.

trzecie zalewanie: Ozd, 203km zrobione, 315km total

Tak sobie pyrkaliśmy miło po tej dróżce, wszak SVki są stworzone do śmigania w terenie i każdy wam to powie, kiedy naszym oczom ukazały się autka rozsypane na poboczu. Tak się zastanawiałem nopochuj, kiedy nagle miła dróżka zmieniła się w delikatną wyrypę pod górę i to było tak nagłe i tak zajebiste i tak nierówne, że aż odruchowo przeleciałem ten odcinek na stojąco. 

Jak ja się okrutnie próbuje wystrzegać zabaw w terenie, to ujebanie po sam daszek, co ty robisz Grzesiu, latanie przez kiere, no normalnie nie ma opcji, żebym jeszcze w to zanurkował. Coś wspaniałego. Nie.

Dobiliśmy do schroniska, zaparkowaliśmy motki i weszliśmy do środka.Naszym oczom ukazało się klasyczne turystyczne schronisko, z tym słynnym bieszczadzkim spokojem. Trzy koty, ale jeden taki skurwiel, że tu musiało coś być dymane przez żbika, wszystkie totalnie leniwe i bez spiny przed ludźmi. Do tego wielkie psisko, coś skundlono-podhalańskiego Śpi w przejściu i ma gdzieś. Trza duży krok robić. Fajnie.

Zostaliśmy przyjęci jak królowie, wskazano nam miejsce na podłodze, gdzie możemy przekimać, dano wojskowe materace i do tego wydano po gorącym naleśniku z czekoladą i zimny browarek. O tak, tak mi rób.

Przez Wawę jak po sznurku. Korki kosmiczne, ale totalnie nas to nie rusza, przebijamy się ładnie do Wisłostrady i na wylocie łapiemy zalewajke i obok maka. Czas na przerwę i obiad. Jest 20.30. 3 i pół godziny z Rzeszowa w środowe popołudnie, poprzedzające długi weekend. Określam to jako zdrowe tempo.

jedenaste zalewanie: Wylot Wawy, 191km zrobione, 1360km total


Zalaliśmy Niunie i poturlaliśmy do Maka. Ruch był jak w ulu, kolejka do makdrajwa kosmiczna, ze spokojem wzięliśmy zapychacze i siedliśmy na krawężniku. Zadziwiające, bo po tym parkingu ciągle ganiali ludzie i każdy mijający z uśmiechem nam życzył smacznego. Już kiedyś o tym mówiłem, Warszawa w małych dawkach jest miejscem wspaniałym.
Jest po 21, do mety trochę ponad 200 kilo. W dobrych warunkach byśmy to łyknęli w półtorej-dwie godzinki, ale jest noc, mamy za sobą 8 godzin jazdy, zeszło z nas powietrze i na dodatek pół Wawki wali nad morze na długi weekend. Zakładamy trzy, może nawet cztery godziny.
Jesteśmy świadomi swojego zmęczenia, jesteśmy świadomi ciemności, jesteśmy świadomi przemykających po drodze zwierzątek, takich jak żubr, bóbr, kurwa, łoś, lis, wilk, kuna, koń, wydra, ryjówka, zając. Mamy się na baczności, twardo postanawiamy być ostrożnym.
Wystartowaliśmy i od razu się zgubiliśmy, w sensie się, nawzajem, a było to tak, że ja prowadziłem, były 3 pasy zatkane całkowicie, a to jest moja codzienność dojazdowa do pracy i ja sobie zapiąłem szósty bieg, rozbujałem do setki i sobie między tymi autami leniwie leciałem, w swoim mały bąblu. W lusterku cały czas widziałem pojedyncze światło motka, więc robiłem swoje. Kilometry nawijałem monotonnie, korek wydawał się nieskończony, kiedy to nagle, tak po prostu, zniknął, ale tak nagle. Zacząłem lekko przyspieszać i wtedy zrozumiałem, że coś tu nie gra. Teraz było widać lepiej i zdałem sobie sprawę, że światło z moto Yaszcza było trochę za mocne. Nawinęliśmy już ponad tyś i wiedziałem, że jego lampa główna, to jak pozycyjne w maluchu. Zwolniłem, dobiłem do prawej i czekam, moto zwolniło razem ze mną i dalej leciało w formacji. No kurwa, chyba mam zwidy, może to zmęczenie, tak sobie myślałem, kiedy w końcu ta Yamaha za mną się znudziła, wyprzedziła i poleciała swoje.
Yaszcza ani widu ani słychu. Ups.
Lecieliśmy dalej, acz tempo nam spadło. Samochody nas mijały, monotonia i zmęczenie nad dobijały i w zasadzie to był moment, gdzie potrzebowaliśmy jakiegoś pozytywnego bodźca, czegoś co nas podniesie na duchu. I taka sytuacja miała miejsce, tylko jakoś nie do końca pozytywna.
Lecieliśmy ekspresówką, aut jakoś dużo nie było, więc wiedzieliśmy, że coś się musi dziać, skoro na horyzoncie ukazało się wiela świateł stopu i awaryjnych. Dolecieliśmy i naszym oczom ukazał się rozjebany łoś. Tak, łoś, taki gigant, który zajmował półtora pasa i auta mijały go poboczem. Żył jeszcze, rzucał się tam na ziemi, miałem nieszczęście to widzieć, a widok ten prześladował mnie już do końca trasy. Kop w jaja dla naszej psychiki.
Ekspresówka się skończyła, my też. To jest trudny moment, to jest mroczny wiek i byliśmy bliscy poddania się. Mieliśmy śpiwory, karimaty, hamaki, w zasadzie złapać chwilę snu mogliśmy wszędzie, to by nawet nie był zły pomysł, zamiast tego brnęliśmy dalej przez zaspy i zawieruchy, wróć, przez monotonie i otępienie. Prędkość momentami spadała nam do 40 kilo na godzinę, próbowaliśmy się łapać na zderzak mijających nas aut, żeby holowały, ale te jechały dla nas za szybko. Próbowaliśmy się zmieniać na prowadzeniu co kilka kilometrów, bo ten prowadzący jednak się trochę rozbudzał na myśl o spotkaniu sarenki, czy łosia. Raz udało nam się zaczepić za ciężarówkę i kolejnych kilka kilometrów udało nam się nawinąć. Za znakiem 60km do Ostródy zrobiliśmy postój i to był moment, kiedy postanowiliśmy zatrzymywać się co 10-20 kilometrów. Było naprawdę słabo. Trudy ostatnich dni i oczywiście bieszczadzka akcja odcisnęły na nas mocne piętno. Marudziliśmy na postoju, schowani gdzieś między naczepy TIRów i ich śpiących kierowców.
Mieliśmy jednak ważny cel. W tym roku Andy z nami nie mógł polecieć na wojaże, bo robił za ciecia na zlocie. Chcieliśmy przyjechać ten jeden dzień wcześniej, żeby spędzić z nim trochę czasu, najebać się trochę, zanim obowiązki obozowe go zawezwą. Pojechaliśmy dalej.
Jest ciężko, mamy zwidy. Yaszczi raz prawie wyjebał, bo mu wzrok już płatał figle i gra cieni wydała mu się zającem wbiegającym pod koła. Turlaliśmy 40-50 kilo na godzinę, znaki mówiły, że jeszcze dziesiątki kilometrów przed nami, że ukończenie tej misji jest niemożliwe, że w końcu ktoś po prostu zjedzie na pobocze i odmówi współpracy.
I kiedy byliśmy bliscy porażki, wtedy wydarzył się cud. Siódemka przestała być zadupną jednopasmówką, a zaczęła być ekspresówką, a może i autostradą, nie wiem, bo znaków już nie przyjmowałem do wiadomości. Jak na zawołanie pojawił się też lokales na tablicach z Giża, który szedł mocne 150, a my w przypływie desperacji zapięliśmy mu się na zderzak i szliśmy za nim w ogień. Kilometry połykaliśmy w zastraszającym tempie, nagle szansa ukończenia tego wszystkiego stała się na powrót realna, to nas pobudziło, musiało się udać.
Lokales dociągnął nas do Olsztynka, gdzie zjechaliśmy. Złośliwi twierdzą, że pojebaliśmy trasę, a tak naprawdę musieliśmy zobaczyć ten legendarny olsztynkowy ryneczek. Jest w deche, potwierdzam.
Po chwili wróciliśmy na dobrą trasę i pozostałe 20-30km przelecieliśmy już na względnym luzie. Oczywiście źle zjechaliśmy w Ostródzie i musieliśmy przebijać miastem, ale te 10 kilo to już był spacerek. Przy okazji namierzyliśmy stacje i sklep. Po chwili skończył się asfalt i zaczęła klepana dróżka. Tak zaczynaliśmy, tak też skończymy. Jeszcze kilkaset metrów i jest brama ośrodka. Ktoś doskakuje i uchyla nam jedno skrzydło, zatrzymuje się, otwieram szybę w kasku i... i mi jakiś gość pcha do środka szyjkę butelki z jakąś trucizną.
Kubuś i jego zbierający okrutne żniwo bimber. Czy ja śnię? Zdjąłem kask, ujebał mnie komar,witamy w ośrodku Bajka Panie Pawle.
Zwlokłem się ze szpeja, wymiśkowałem się z Kubusiem, wziąłem nawet łyczek trucizny, naparstek ledwie, a wytrząsło mnie równo. Poszedłem szukać ludzi. Najpierw namierzyłem Andiego. Zakrzyknałem. Odwrócił się, zbyt gwałtowanie chyba, bo mu systemy równowagi nie nadążały. Zaczął ogniskować na mnie wzrok i już wiedziałem, że on tu się nie nudził. Poprzytulaliśmy się i ledwie mi zdążył cześć powiedzieć, a już mnie gdzieś ciągnął, już mi perorował o jakichś dupeczkach tu i tam. Po drodze ukazała się kolejna postać. Temu chodzenie przychodziło już z dużą trudnością, widać było, że z grawitacją to już na śmierć i życie idzie. Dobił do nas. Z początku nie poznałem.
- siema
- dziaśśśmmmmm
- co?
- dziaśśśmmmmm

Powrót na lajcie. Znowu coś wtryski szalały, ale w umiarkowany sposób. Popierdział chwilę, potem na stacji przyjął uszlachetniacz i już wszystko było ok. Tempo powrotne okrutne i nawet nie wiedziałem, że na gołej SVce da się tyle jechać.

Na miejscu okazało się, że wszyscy są na obstawie i tam będzie karmienie, więc kolacja odwołana. Spoko, od czego są tanie zupki i konserwy.


Planowaliśmy z Mojżeszem wrócić bladym świtem, więc nie wchodziło w grę chlanie i imprezowanie. Raptem 3 piwka od 16 zrobione i potem już wrzucone na luz. Kładłem się do wyrka, kiedy ekipa wpadła w ten swój patologiczny klimat. Jedne motki dziwnym trafem zaczęły się zakopywać w piachu po ośkę, inne za to jeździły po domkach.
Na przykład leżysz sobie w łóżeczku, powoli się wygaszasz i nagle w drzwiach domku, a pamiętajmy, że tam jest wąska weranda i schody, pojawia się moto.
- Kurwa, Karolek, tu już byłeś!
- a, no spoko, to na razie.
I moto znika.
Pewną legendą obrasta już tekst, który chyba jest najlepszym podsumowaniem całej tej imprezy. Do Andiego podbił cieć z ośrodka i powiedział mu tak:
- Panie Andrzeju, ktoś z pańskiej grupy próbuje wjechać na drzewo... 
I na tym zakończmy ten opis.


03.06, Niedziela, blady świt
Powroty

Była 5.30 jak Mojżeszowi zadzwonił budzik. Bez zbędnych akcji zapakowaliśmy graty na moto i o 6 wystartowaliśmy.

piętnaste zalewanie: Ostróda, 179km zrobione, 2126km total

Tempo zdrowe, ani się obejrzeliśmy jak doskoczyliśmy do rogatek Warszawy . Tankowanie, kupa, piciu, lecą dalej.


szesnaste zalewanie: Przed Wawą, 173km zrobione, 2299km total

Przez Wawę na strzale, nie wiem czy zatrzymały nas jakiekolwiek światła. Zależało nam, żeby tu dolecieć zanim zaczną się dł
Blondi ładnie obciąga i ściska fifola
Jej dwie szparuchy będą dziś zadowolone
Takiego przyjemnego masażu jeszcze nie miała

Report Page