Babcie maja zdobycz

Babcie maja zdobycz




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Babcie maja zdobycz

Zgodnie z ustawą z dnia 4 lutego 1994r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. Nr 24, poz. 83) jakiekolwiek kopiowanie i rozpowszechnianie [bez zgody właściciela] materiałów zawartych na tej stronie jest zabronione.

  Dziś swoje święto obchodzą wszystkie Mamy. Dlatego też chyba nikogo nie zaskoczymy i po prostu pochwalimy się skromnym prezentem, który właśnie z tej okazji wykonałyśmy wraz z Malutką dla Jej ukochanej "Mimi" [oj, minęło trochę czasu od kiedy Malutka tak nazywała Mamę ;)].
  Długo się zastanawiałam, co mogłybyśmy wspólnie wykonać i równie długo odrzucałam kolejne pomysły. Na szczęście, z odsieczą przyszła Niania bloguje , która na swojej stronie zamieściła inspiracje na Dzień Matki. W końcu i ja [ale tak już na dobre] - zainspirowałam się!
  Zdecydowałam, że w tym roku zrobimy bukiet papierowych kwiatów [choć nieco inną metodą niż ta przedstawiona przez Nianię Monikę] oraz pasującą doń laurkę.

  Jako że Malutka uwielbia malować, szczególnie po rozmaitych szablonach, piątkowe pacianie farbkami po wyciętych, papierowych kwiatkach sprawiało jej niezłą frajdę ;).
  Wystarczyła krótka chwila, aby gotowe elementy wyschły i można je było spokojnie przyklejać do papierowych łodyg. My jednak zrobiłyśmy to dopiero dziś, cobyśmy wcześniej nie popsuły przypadkiem niespodzianki, np. poprzez złe ukrycie prezentu ;). Na samym końcu umieściłyśmy wszystkie "roślinki" w papierowym kubeczku, który przygotowałam uprzednio samodzielnie, tj. bez pomocy Malutkiej.

  Laurka zaś to techniczna karta z kolorowanką i wydrukowanymi życzeniami. Bardzo prosty pomysł, wiem, ale idealnie dopełnił całość. Po pierwsze, nie chciałam już przedobrzać, a po drugie, zależało mi, by Malutka mogła się też wykazać umiejętnością kolorowania. Ano, bo z każdym dniem wychodzi Jej to coraz lepiej :)!

  To jednak nie wszystko! Po powrocie z przedpołudniowego spaceru, postanowiłyśmy jeszcze nagrać dla Mamy krótki filmik z życzeniami, który następnie wysłałyśmy jej na e-maila.
  Mama już w pracy mogła się cieszyć twórczością Słodziaka, a nie powiem, było czym ;). Szczególnie że Malutka, jak na prawdziwą artystkę przystało, postanowiła iść na żywioł i nieco poimprowizować. Dość znany wierszyk postanowiła bowiem urozmaić i w gruncie rzeczy życzyła Ukochanej Rodzicielce:

  Dawno, dawno temu, jeszcze na początku zimy, postanowiłam zapoznać Podopieczną z ćwiczeniami dla Maluszków w formie papierowej/drukowanej. Właśnie wtedy, po bacznej obserwacji rozwoju Malutkiej, uznałam, że to odpowiedni moment, aby wprowadzić takie pierwsze typowe zadania do wykonywania [nawet nie czuję, jak rymuję ;)].
  Muszę przyznać, że podczas debiutu z "kartami pracy" Wikunia, która do tej pory była przyzwyczajona do zupełnie swobodnego naklejania naklejek, chciała przylepiać obrazki [i to wszystkie naraz ;)] według własnego uznania. Na szczęście, spokojne tłumaczenie i krótkie przygotowywanie Malutkiej przed przystąpieniem do edukacyjnej zabawy [odpowiednia rozmowa, wyjaśnienie, co dokładnie będziemy zaraz robić, dopowiedzenie, że akurat "te" naklejki przykleimy w wyznaczonych miejscach] , w przypadku mojej Podopiecznej, wystarczyły, abyśmy już od następnego razu mogły pracować w bardziej ukierunkowany i całkiem efektywny(!) sposób :).
  Po jakimś czasie, sama nie wiem dlaczego [chyba ze względu na realizowanie masy innych pomysłów], zaprzestałyśmy korzystać z ćwiczeń edukacyjnych dla Maluszków.
  Teraz, kiedy Podopieczna, na pytanie "Ile masz lat?", może śmiało i dumnie odpowiedzieć: "DWA!" [tak, tak, Słodziak w piątek obchodził swoje drugie urodziny :)!] pewnie wrócimy do "wypełniania" kartek z zadaniami.
  Tymczasem przedstawiam Wam kilka takich stron z edukacyjnych książeczek [ Akademia 2-latka , Edulatki , Biblioteczka mądrego Dziecka , Maluchy , itp.], które do tej pory udało nam się "przerobić" [powiało szkolną dyscypliną, ale zapewniam, że "nasza edukacja" nie ma z tym nic wspólnego ;)].

  Już w styczniu pisałam o sowach z rolek po papierze toaletowym, które pewnego dnia wykonałyśmy wraz z Malutką [dla przypomnienia - KLIK ]. Dziś, po kilku miesiącach od tego momentu, "przychodzę" do Was z dokładką tekturowych stworzonek, o które jakiś czas temu upominała się Malutka.
  No, bo, kto powiedział, że z tego samego pomysłu nie można skorzystać kilka razy? Ano, właśnie, nikt. Pewnie, że można! A, i widzę same tego pozytywy. Maluszek zajmuje się bowiem znaną mu już aktywnością, tzn. świadomie tworzy coś, co mu się podoba i doskonale wie, jak to robić; krok po kroku!
  Bez zbędnego powtarzania opisu wykonania EkoSówek, przedstawiam Wam [od prawej]: 1) Babcię; 2) Dziadka; 3) Tatusia; 4) Rock-Baby; i 5) szaloną panią belferkę [a dokładnie to nauczycielkę plastyki] ;).
  I ja, i Malutka byłyśmy zachwycone tworzeniem tekturowych ptaków. Ja mogłam się nieco kreatywnie wyżyć przy tworzeniu Babci i Dziadka, zaś Podopieczna wykazała się pomysłowością robiąc Tatusia i "Rock-Baby" [tak, rockowe sowie dziecko to całkowicie dzieło Wikusi. Nawet pomysł na czerwony, piórkowy irokez zrodził się w jej "małej" głowie. Ja jedynie nadałam wytworowi oryginalną nazwę ;)].
  Muszę przyznać, że sowy nie zagrzały długo miejsca w domu. W niedługim czasie zostały bowiem "wydane". Wikusia obdarowała nimi Babcie i Dziadków. Mamy nadzieję, że się podobały.
  Podsumowując, podobnie jak za pierwszym razem, EkoSowom dajemy oczywiście 5 gwiazdek!

  Jakiś czas temu "mała kradziejka" [bo tak właśnie dziś, w ferworze ucieczki z ciociną spinką, powiedziała o sobie moja Podopieczna ;)] postanowiła zająć się Maminymi papilotkami do babeczek.
Pragnę donieść, że w dniu dzisiejszym o godzinie 9 z minutami natrafiłyśmy na zwędzoną kilka tygodni temu zdobycz. Znajdowała się ona głęboko, głęboko, w koszu pełnym zabawek.
  Z odkopanych skarbów, a co(!), postanowiłyśmy zrobić użytek i od razu wykorzystałyśmy je do wykonania pracy plastycznej. Efektem naszych spontanicznych działań są wiosenne kwiatki: w tym słoneczniko-mlecze i maki, które oto, tu i teraz, Wam prezentuję ;).
  Mimo że do stworzenia obrazków nie używałyśmy wymyślnych materiałów [ano, bo potrzebowałyśmy jedynie wspomnianych papierowych foremek, kleju i zielonej kredki], przygotowywanie prac podobało się Malutkiej, a gotowe dzieła zrobiły na niej wrażenie. Choć tu nie ma się, co dziwić, bo mały Słodziak akurat wyjątkowo lubi wszystkie aktywności, podczas których stosujemy "klejące mazidło" ;).
  Wikusia z chęcią "smarowała" klejem i po papilotkach, i po kartce, a następnie pomagała mi naklejać poszczególne elementy. Ja za to zajęłam się domalowywaniem łodyg. Co prawda, Podopieczna też podjęła swoją próbę, ale w miejscach pokrytych bezbarwną, lepką mazią, nie było to raczej wykonalne ;).

  Podsumowując, za pracę, do stworzenia której nie potrzeba ani specjalnych materiałów, ani tym bardziej dużych nakładów finansowych, a jednocześnie której wykonanie sprawia dużo radości i rozwija wyobraźnię, dajemy maksymalną ilość gwiazdek.

  Drodzy Rodzice i Opiekunowie z: Bydgoszczy, Torunia, Piotrkowa Trybunalskiego, Radomia, Bełchatowa i Krakowa, pragnę Wam donieść o bezpłatnych warsztatach dla przyszłych i obecnych Rodziców oraz Opiekunów, które są organizowane przez Planeta Dziecko.
  Zdaję sobie sprawę, że daję znać dość późno, ale musicie mi wybaczyć, gdyż sama dowiedziałam się o nich dopiero wczoraj.
  Tak więc jeśli jesteście zainteresowane/i zdobyciem lub pogłębieniem wiedzy nt. pielęgnacji, rozwoju i żywienia Maluchów, serdecznie Was zapraszam do zapoznania się z dokładnymi informacjami na stronie Planeta Dziecko i ewentualnego wypełnienia zgłoszenia.
  P.S. Chciałam Wam także przypomnieć o zbliżających się, również bezpłatnych, warsztatach Akademia Rodzice Malucha i Mamo to Ja . Wybieracie się?
  Pomysł na zrobienie stacji pogodowej dla Maluszków wpadł mi do głowy już dawno temu, jednak dopiero teraz, po weekendzie majowym, udało mi się go zrealizować. Do zakończenia tego ciekawego projektu potrzebowałam bowiem również śnieżynek, które dotarły dopiero dziś [JUPI!].
  Skoro już o tym mowa, myślę, że dobrym pomysłem będzie, abym tu na wstępie podzieliła się z Wami informacją, jakie materiały [oprócz wspomnianych już śnieżynek] były mi potrzebne do stworzenia tego edukacyjnego cuda. Otóż:

  Samo wykonanie zabawkowej stacji pogodowej sprawia dużo frajdy [szczególnie efekt końcowy] i, co ciekawe, nie zajmuje wcale dużo czasu. Wystarczy bowiem wyciąć z filcu odpowiednie kształty; chmurki, krople deszczu, błyskawice, ewentualnie słonko [ja wycinałam zupełnie odręcznie, nie korzystając z żadnych szablonów] i podkleić je od spodu rzepem. W dalszej kolejności należy wykonać tablice, do których będzie można przyczepiać uprzednio przygotowane miękkie elementy pogody. Tablice, tzn. ramki, w których umieszczone zostaną odpowiednio wymierzone kawałki filcu.
  Ja najpierw zrobiłam tablicę składającą się z dwóch sklejonych ze sobą oprawek tekturowych i błękitnego włókna włożonego pomiędzy. Tego rodzaju "tablica" jest dwustronna, tzn. można tworzyć "pluszową" pogodę z obu jej stron jednocześnie, jednak nie posiada ona żadnego uchwytu/stojaka.
  Nieco później wpadłam na pomysł, żeby do zrobienia tarczy użyć zwykłych, klasycznych ramek na zdjęcia. Wykonane w ten sposób plansze są, co prawda, jednostronne, ale posiadają "nóżkę" i ogólnie są nieco masywniejsze. Dzięki temu można je spokojnie ustawić na półce/parapecie jak prawdziwą stację pogodową. Muszę jednak dodać, że kawałki materiału znajdujące się w ramkach trzeba było delikatnie podkleić, gdyż w innym wypadku, podczas odczepiania elementów, ciągle by się "wysmykiwały". To by było na tyle. Gotowe!

  Od środy [wówczas bowiem kończę urlopowanie ;)] rozpoczynamy wraz z Podopieczną naszą przygodę ze zjawiskami atmosferycznymi. Będziemy się bawić w układanie własnych prognoz pogody, a przy tym w wesoły i nienachalny sposób uczyć się poszczególnych jej elementów. Biorąc pod uwagę, że Malutka codziennie rano komentuje to, co się dzieje za oknem [ "Bziydka pogoda", "Ładna pogoda", "Pada, pada deść" ], mam nadzieję, że edukacyjna zabawka hand-made przypadnie jej do gustu :)!
  Niebawem dam znać, jak nam idzie "edukowanie się" przez zabawę, a już teraz serdecznie Was zapraszam na pierwsze rozdanie z okazji półrocza istnienia bloga, którego rozstrzygnięcie odbędzie się dokładnie 1 czerwca. Do zgarnięcia będzie bowiem "zestaw pogodowy" [różne książeczki dot. zjawisk atmosferycznych, przedstawiona tu stacja, itp.]. Szczegóły niebawem, a tymczasem zapraszam do regularnego odwiedzania strony.









Pobierz link







Facebook







Twitter







Pinterest







E-mail







Inne aplikacje





(wujek Marian, dziecko siedzące na kolanach, urodził się w 1907)

Zdjęcie podpisane przez Jolantę, córkę Krystyny

W pierwszym rzędzie na dole siedzą (od lewej):

(tak ją zawsze nazywaliśmy kiedy Babcia ją pisała i tak już zostało)

Spis Treści:


Książka Babci 
(Babcia Krystyna Kramarska - Anyszek) str. 5

W szkole u Norbertanek 
(Babcia Krystyna Kramarska - Anyszek)  str. 119

Paka z Naszego Podwórka 
(Brat Babci, Wujek Stefan Kramarski)  str. 125

Wielkie podziekowania dla Jolanty, córki Krystyny, 

której wkład w powstawanie tej strony jest bezcenny 

Kraków, Planty. 17. IX 1930. Krystyna Kramarska w kapeluszu.

(ciocia Ludka, któa zawsze przychodziła na imieniny babci i dziadzia na Siemiradzkiego)

 Na tej ojcowiznie swojej żony, Antoniny z Modelskich, dziadek mój Franciszek Wilczyński postawił obszerne zabudowania gospodarcze i pierwszą na Półwsiu (Zwierzynieckim - przyp. Gucia) „willę”. Zamieszkał w niej z rodziną. Dotąd na Półwsiu były tylko chaty albo dworki czyli „hortulanie”. Ja takowe jeszcze pamiętam. Willa dziadziowa przetrwała do 1978 roku. Przy rozbiórce można było podziwiać, jakie zdrowe były jeszcze mury: żadnego partactwa. 
(Willę z ogrodem przy Senatorskiej 27 odebrano naszej rodzinie, a na jej miejscu postawiono kilkuklatkowy blok. Nasza babcia ciężko przeżyła wyburzenie tego domu. Zabrała stamtąd gipsową figurę Matki Boskiej stojącą w niszy od strony ulicy Senatorskiej, osobiście zdrapała z niej brzydką farbę i białą oczyszczoną figurę kazała sobie włożyć do trumny - przyp. Gucia).
Półwsie, a raczej Półwieś, czyli odcięta połowa wsi Zwierzyniec, było wtedy wsią. O powstaniu Półwsia napisałam w mojej książce Dzieje Klasztoru Norbertanek . Jeszcze mój brat Marian i siostra Janeczka jako miejsce urodzenia mają podane Półwsie, a ja już Kraków. Wszyscy urodziliśmy się w domu dziadków. W młodości mojej mamy miasto tam jeszcze nie doszło. Osadę przecinała jedna szeroka droga do Krakowa „Śląski trakt”, obecna ulica Kościuszki, a druga droga prowadziła spod klasztoru w stronę Błoń, w końcowej części nazywana była „krowią”, bo tędy przeganiano krowy na pastwisko z dwóch klasztornych folwarków, z których jeden nazywał się”Ekonomią” i leżał naprzeciw klasztoru, nad Rudawą, a drugi prawie naprzeciw obecnego budynku Wodociągów Miejskich, folwark „Swoboda”. Pierwszy był pod zarządem klasztoru, drugi wydzierżawiano. Osada pocięta była na posesje, domki w ogrodach o różnych kształtach i w różnym stylu: dworki, chaty. 

13 marca 1965 r.  Rodzinny dom Babci. Kraków, Senatorska 27. 

Rysunek Pana Włodarczyka, ojca cioci Marysi, żony Adama Kramarskiego czyli brata Babci Krystyny.

patriotyczna, z powodu której ksienię zwierzyniecką wzywano na posterunek żandarmerii jako odpowiedzialną za tę uroczystość. Jedyny dom piętrowy, zwany szumnie „kamienicą”, stał na rogu ulicy Flisackiej, w nim mieścił się zajazd. Najokazalszym budynkiem był „Pałac”, z którym norbertanki miały wiele kłopotu, szczególnie w czasie zaborów, bo władze upatrzyły go sobie jako pomieszczenie dla wojska albo zamieniały na szpital, a zakonnicom kazały lokatorów utrzymywać.


  Prawie naprzeciw naszego domu był wielki klasztorny staw. Drugi był na folwarku „Swoboda”. Kiedy ja byłam dzieckiem wszystkie stawy na Półwsiu były już zasypane w związku z regulacją Rudawy, z tym, że ten największy niełatwo było zlikwidować, więc zewsząd zwożono śmieci. Stąd przez okno często oglądaliśmy ludzi z pogrzebaczami szukających na śmietniku „skarbów” . Nad tym stawem odbyła się jedna z tragedii rodziny mojej babci. Strażnik pilnujący stawu, nie mogąc złapać chłopaków łowiących ryby, poturbował jej dziewięcioletniego syna tak ciężko, że dziecko zmarło. Tamci uciekli, bo wiedzieli, że źle robią, mały siedział na płocie i przyglądał się; nie uciekał, więc padł ofiarą. O wielkiej szlachetności dziadzia świadczy jego zachowanie w tym strasznym nieszczęściu. Zrezygnował z dochodzeń, bo jak powiedział: Dziecka już nikt nie wskrzesi, a strażnik spełniał swój obowiązek jak potrafił .

Dziadzia Franciszka znaliśmy tylko z portretu, ponieważ osierocił rodzinę na długo przed naszym urodzeniem. Wielki portret dziadzia narysowany jakąś przedziwną techniką w 1904 r. przez J. Dutkiewicza, do dzisiaj wzbudzający podziw, bardzo podobno udany (według słów osób znających dziadzia), odkąd babcia zaczęła zmieniać mieszkanie na mniejsze, wisiał zawsze u nas na głównej ścianie w stołowym pokoju. Chowaliśmy się niejako pod okiem dziadzia. Jeszcze moja najstarsza córka Ewa świetnie to pamięta i portret jest u niej.

Antonina Wilczyńska z domu Modelska (1853 - 12 X 1935), 

matka Heleny, babcia naszej babci Krystyny.

 Była czarna, wysoka, zgrabna kobieca, w miarę upływu lat garbiła się coraz bardziej, jak określił mój brat Adam, stała się babcią „wysoką, malutką”. Dla nas była czułą opiekunką w każdej chwili, powiernicą zmartwień i tarczą, gdy któremu groziła kara.

Owdowiała, gdy jedynie najstarszy syn Józef miał zabezpieczoną przyszłość, a zamożność domu zachwiała się z powodu dużych kosztów leczenia męża i braku przypływu świeżej gotówki. (Leczyć można się było tylko prywatnie). Dziadzio Franciszek chorował siedem czy też dziewięć miesięcy. Trzeba było bardzo zmniejszyć gospodarstwo: wysprzedać konie i krowy, ograniczyć ilość służby.


 Pomimo tego Babcia starała się utrzymać dom na dawnej stopie. Gdy córka Helena (moja mama) wychodziła za mąż w dwa lata po śmierci ojca, otrzymała bardzo bogatą wyprawę, tak że przez długie lata widziałam w domu różne przedmioty zaliczane do niej. Koronki u bielizny, wszystkie robione ręcznie, przetrwały dłużej niż płótno, a łyżeczki srebrne z upływem czasu stawały się coraz mniejsze, ale ciągle służyły.


 Wesele następnej córki, Walerii, odbyło się bardzo hucznie, z powozami, z wynajętą służbą. W czasie tego wesela zdarzyły się dwa „omeny”, z których ludzie przesądni wysnuliby złą prognozę dla młodej pary i jak bardzo by się pomylili! Pierwsze, że jak wszyscy goście opuścili dom udając się na ślub, panna młoda według zwyczaju musiała wyjść z domu ostatnia (ja też tak wychodziłam), wtedy okazało się, że zamknięto ją w jednej połowie domu. Drugie, gdy ksiądz miał poświęcić obrączki, nowe zaskoczenie, druhna zapomniała je przynieść i dopiero mój ojciec, a szwagier panny młodej końmi jechał po nie do domu, a goście w kościele czekali. Radzę wam, nie wierzcie w żadne zabobony.


 W miarę jak kurczyły się dochody, przybywało w „willi” na Senatorskiej lokatorów (chodziło przecież o czynsze), a gdy dzieci, to znaczy moja mama i jej rodzeństwo, zaczęły zakładać rodziny, babcia metraż swojego mieszkania ograniczała coraz bardziej i wędrowała z dołu do góry, a potem z powrotem na dół i jeszcze raz do góry, aby starym, obywatelskim obyczajem pomieścić dzieci wokół siebie. We własnym domu sześć razy zmieniała mieszkanie. 
  Wtedy dopiero, po upływie dwudziestu lat od śmierci dziadzia, majątek rodzinny został podzielony. Dziadzio dla każdego dziecka planował osobny dom. Dla syna Józefa na rogu ul. Przegorzały, dla mamusi też zdążył wybudować willę przy ul. Królowej Jadwigi 1, ale niestety podczas jego choroby została ona sprzedana. Niewiele tego zostało: wspomniana wyżej posesja przy ul. Senatorskiej 27 i mały dom z ogrodem i piekarnią przy ul. Królowej Jadwigi 88. Także dom przy ul. Przegoń (późniejsza „Rodzina Sieroca”). Babcia otrzymała dożywocie na całości i trzeba przyznać, że do końca życia mogła się czuć i czuła gospodynią. Była bardzo skromna, nie ubiegała się o względy dla siebie, nie szukała towarzystwa i rozrywek, natomiast zawsze się zjawiała, gdy ktoś był chory albo potrzebował pomocy.


 W domu babci panował zawsze patriotyczny nastrój, były czasy zaborów. Ludzie odczuwali tęsknotę za utraconą ojczyzną i bardzo cenili pamiątki narodowe. Z najdawniejszego mieszkania babci, na które patrzyłam oczami małego dziecka, zapamiętałam dwa obrazy historyczne. Jeden przedstawiał wjazd króla Sobieskiego do Wiednia. Był duży, kolorowy, podpisany Walery Eljasz. I tenże Walery Eljasz był dla mnie i mojej siostry natchnieniem do uklecenia pierwszego w życiu wierszyka:

 Nie wiem dlaczego tak, ale właśnie tak to brzmiało. Drugi obraz był bardzo ponury. Nosił podpis Kościuszko w Solurze. Widać było jakieś łoże, robił smutne wrażenie. Prócz tego było w mieszkaniu babci popiersie prawie naturalnej wielkości, również Kościuszki, a z opowiadania mamy wiem, że dawniej jako odpowiednik było także drugie popiersie Mickiewicza. Kuzyn mojej matki, Piotr Florczyk, pomagając kiedyś przy porządkach swojej kuzynce Walerii (została potem jego żoną) wygłaszał do tego popiersia szumny wiersz i przy okazji rozbił go. Odtąd Kościuszko nie miał pary. Wśród starych rodzinnych szpargałów znalazłam zbiór wierszy patriotycznych przepisywanych ręcznie, jedyny zachowany rysunek brata mamy, Tadeusza, przedstawiający polskich Ułanów, którzy dawno nie istnieli, ale wspomnienia ciągle ich wskrzeszały. Z mebli pamiętam rzeźbione fotele pokryte zielonym pluszem, do tego misterny
Zaliczyła mase fjutów
Kochanie, nagramy porno?
Krótkowłosa mamcia podnosi nogi

Report Page