Abbey macha świetnymi cyckami

Abbey macha świetnymi cyckami




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Abbey macha świetnymi cyckami


Mhairi McFarlane Uwaga! to moze byc milosc

Home
Mhairi McFarlane Uwaga! to moze byc milosc



dla Helen
przyjaciółki ze szkoły, która jest dla mnie kimś więcej niż siostrą
Prolog Liceum ogólnokształcące Rise Pa...

dla Helen

przyjaciółki ze szkoły, która jest dla mnie kimś więcej niż siostrą

Prolog Liceum ogólnokształcące Rise Park, wschodni Londyn, 1997 rok. Ostatni dzień w szkole – Przed państwem Elton John! Gavin Jukes, w ogromnych drucianych okularach i kostiumie kaczki, wyszedł na scenę witany ogłuszającą wrzawą. „Wyszedł” o tyle, o ile można wyjść w kanarkowo żółtych pianko-wych płetwach – było to raczej dziarskie człapanie. Usiadł przy pianinie – co ze względu na pękaty kuper z ogonem okazało się dość trudne – i zaczął bezgłośnie uderzać w klawisze, śpiewając jednocześnie Are You Ready for Love. Stojąca za kulisami Aureliana poprawiła szarfę swej brzoskwiniowej sukni ciążowej z lat siedemdziesiątych, poliestrowej, o gęsto plisowanej spódnicy, i dotknęła dłonią utapirowanych włosów. Zrobiła głęboki, drżący wdech, wciągając w płuca zapach szkolnej sali gimnastycznej: gumowych podeszew tenisówek, dezodorantu i silnych hormonów dojrzewających nastolatków. Formuła koncertu „Twoje przeboje”, imprezy organizowanej na pożegnanie rocznika opuszczającego szkolne mury, była prosta i niezwykle nośna: należy się przebrać za gwiazdę muzyki pop, w im bardziej absurdalny strój, tym lepiej, i sparodiować wykonanie jakiegoś starego hitu. A publiczność, Bogu dzięki, była zachwycona Gavinem. Jak głosiły te wszystkie głupie graffiti na temat Gavina Jukesa, uważano go za „totalną ciotę”. A mimo to odważył się udawać ekstrawaganckiego homoseksualistę, wprawiając zgroma-dzonych w euforię. Może więc i Aureliana Alessi, to dziwadło, które jada na lunch śmierdzące la-sagne zamiast kanapek z pełnoziarnistego pieczywa, wzbudzi raczej śmiech aprobaty niż szyder-stwa. Miała wrażenie, jakby szkoła była jedną wielką pantomimą, w której wszyscy tylko od-grywali różne role i na koniec zeszli się teraz, ci dobrzy i ci źli, by wspólnie ukłonić się widzom. Dziś nawet Lindsay i Cara, najbardziej zajadłe prześladowczynie Aureliany, ubrane w mi-niówki i buty na koturnach à la Agnetha i Anni-Frid z ABB-y, zostawiły ją w spokoju. Obie cza-rownice żłopały

wódkę Minkoff przeszmuglowaną w butelkach coli i przyglądały się Aurelianie mocno umalowanymi oczami, ale nie zbliżały się do niej. Ona sama też nie miałaby nic przeciwko łykowi czegoś mocniejszego. Magia „Twoich przebojów” mogła wynikać z tego, że dla młodszych uczniów ich popularni starsi koledzy i koleżanki już i tak byli kimś w rodzaju gwiazd rocka. Wyjąwszy Jamesa Frasera. On był gwiazdorem dla wszystkich. Aureliana zerknęła na niego i po raz kolejny powtórzyła sobie, że jej występ będzie super, bo znajdzie się na scenie razem z Jamesem Fraserem. „James Fraser”. Na sam dźwięk tego imienia robiło jej się ciepło w brzuchu. Tydzień temu podszedł do niej, gdy zwiała z WF-u i schowała się w bibliotece, by znów zagłębić się w lekturze Sweet Valley High 1). 1) Sweet Valley High – cykl popularnych romansów dla nastolatków wydawanych od lat 80. XX w. pod nazwiskiem Francine Pascal (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza). – Cześć, Aureliana. Nie powinnaś być teraz na WF-ie? To było coś niesamowitego. 1) James Fraser, bożyszcze Rise Park, po raz pierwszy do niej przemówił. Do niej. 2) Wiedział, jak ma na imię. Nie nazwał jej „włoskim galeonem” ani „Pavarottim”. 3) Znał jej plan lekcji. Uśmiechnął się leniwie. Aureliana jeszcze nigdy nie widziała go z tak bliska. To było jak spotkanie z idolem – po tych wszystkich godzinach spędzonych na analizowa-niu każdego detalu jego wyglądu nagle stajesz przed nim żywym, najprawdziwszym, z krwi i kości. A jaka to była krew i kości, co za ciało… Ta nieprawdopodobnie biała skóra, jakby rozświetlona od wewnątrz, niby płomieniem kościelnej świecy, palącym się powoli i prześwitującym przez wosk. Do tego lśniące czarne

włosy, kolorem przypominające rozlaną ropę, i niebieskofio-letowe oczy. Kiedyś próbowała go narysować flamastrami w swoim pamiętniku Przyjaciele na zawsze. Nie wyszedł jej – wyglądał bardziej jak Shakin’ Stevens. Powróciła więc do zwykłych serduszek, esów-floresów i wpisów typu „AA DLA JF NA ZAWSZE”. – Nie dziwię ci się. WF jest do dupy. Aureliana wydała z siebie pełen niedowierzania dźwięk, coś jakby krzyk dzikiej gęsi, i przytaknęła energicznie. Wysportowany James w głębi ducha też nie znosił WF-u?! Oto dowód. Byli sobie przeznaczeni. – Zastanawiałem się nad „Twoimi przebojami”. Przyszło mi do głowy, że może fajnie byłoby odegrać Freddiego Mercury’ego z tą śpiewaczką operową. Ja i ty w duecie. Masz ochotę? Aureliana skinęła głową. Użył sformułowania „ja i ty”. Fantazje przeobraziły się w rzeczywistość. W tamtej chwili równie dobrze mógłby powiedzieć: „Może byśmy wyskoczyli razem przez to okno? Chyba nie jest bardzo wysoko. Ja i ty, masz ochotę?”, a też by się zgodziła. Dopiero później zaczęła się wahać, czy to rozsądne, by jedna z najgrubszych, najbardziej nielubianych i prześladowanych dziewczyn w Rise Park pojawiła się na scenie obok szkolnego boga seksu. A jeśli te wszystkie najgorsze jędze ukrzyżują ją za to? Doszła jednak do wniosku, że po dzisiejszym dniu już nigdy więcej żadnej z nich nie zobaczy, a nie odważą się zepsuć wielkiej chwili Jamesowi Fraserowi. Zastanawiała się, czy James nie chciałby przećwiczyć ich wspólnego występu, ale on sam nigdy tego nie zaproponował, ona zaś nie chciała wyjść na natrętną. Wiedział, co robi, zawsze tak było. Choć może przydałoby się uzgodnić kwestię garderoby. Aureliana uznała, że zgodnie z umową idą na całość. Zaczesała włosy do tyłu w coś zbliżonego do fryzury sopranistki i nałożyła na twarz grubą warstwę pudru. James, z tego, co widziała,

ograniczył się do namalowania sobie kredką niedużego wąsika. Ale w gruncie rzeczy sama nie wiedziała, czego od niego oczekuje – wątpliwe przecież, by włożył trykot z wyciętym przodem i założył sztuczne owłosienie na klatę. Gavin właśnie kłaniał się publiczności. O Boże. Teraz my. To już. James podszedł do niej i nagle poczuła się ważna i wyjątkowa jak nigdy dotąd. Prowadzący „Twoje przeboje” pan Towers dał znak, by puszczono muzykę. Z cichym sy-kiem począł się wylewać suchy lód i rozległy się pierwsze takty Barcelony. Wyszli na scenę witani ogłuszającymi krzykami i oklaskami. Aureliana gapiła się w urze-czeniu na galerię przepełnionych entuzjazmem twarzy, czując, jak to jest być Jamesem Fraserem. Budzić w innych tak wielką euforię i sympatię samym swym widokiem. Odwróciła się do niego, by wymienić nerwowy uśmiech solidarności, nim zaczną śpiewać, ale James rzucił jej tylko rozbawiony uśmieszek i wycofał się za kulisy. Pierwsza nadleciała zielona trójkątna czekoladka, która trafiła ją w policzek i spadła na deski sceny. Chwilę później Aureliana poczuła ból w brzuchu, jakby ktoś strzelił w niego naciągniętą gumką – to następny pocisk uderzył w cel. Obok głowy przemknął jej fioletowy cukierek z orzechem laskowym. Uchyliła się przed nim, ale w tym samym momencie na brodzie wylądował jej drops o smaku toffi. A potem rozpętał się huragan. W powietrzu zrobiło się gęsto od błyszczących słodyczy w kolorowych papierkach. Pan Towers wyłączył muzykę i zaczął krzyczeć, usiłując przywrócić porządek, ale wszystko na próżno. Zrozpaczona Aureliana poszukała wzrokiem Jamesa. Ten pokładał się ze śmiechu. Jego kumpel Laurence jedną ręką obejmował go za szyję, a drugą uniósł wysoko w triumfalnym geście. Lindsay i Cara wspierały się jedna na drugiej, a po grubej warstwie makijażu spływały im

łzy radości. Dopiero teraz Aureliana zrozumiała, co się dzieje. To wszystko od początku było ukarto-wane. Ktoś zadał sobie trud, by kupić dziesiątki wielkich puszek słodyczy i rozdać je publiczności. Ktoś dał sygnał, kiedy należy zacząć nimi rzucać, i podczas wielkiego finału wszyscy urządzili sobie dodatkową zabawę. Powoli dotarło do niej, że być może jej zauroczenie Jamesem wcale nie jest tajemnicą. Odebrała to jako jeszcze większe upokorzenie niż obrzucenie jej cukierkami. Dostrzegła, jak Gavin spod swego kaczego kapelusza próbuje protestować. James Fraser bił brawo, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, wypowiedział jedno trzysylabowe słowo, które zrozumiała bez trudu. „Słonina”. Aureliana już dawno nauczyła się nie płakać pod presją. Nie tylko dlatego, by nie dawać satysfakcji swym prześladowcom, ale także z tego względu, że – jak odkryła – im mniej reagowała na ich zaczepki, tym szybciej tracili zainteresowanie. Nie widziała powodu, by teraz złamać tę zasadę i rozpłakać się przed wrogim tłumem. Niestety, dokładnie w chwili, gdy podjęła tę pełną godności decyzję, w lewe oko trafiło ją kokosowe ciastko i łzy popłynęły same. Rozdział 1 Anna zostawiła za sobą przejmujący jesienny chłód i wcisnęła się w parne ciepło restauracji. Wnętrze rozbrzmiewało gwarem rozmów i głośną muzyką, wyraźnie świadczących o tym, że rozpoczął się weekend. – Proszę stolik dla dwóch osób! – zawołała Anna, czując, jak ogarnia ją zdenerwowanie i oczekiwanie podszyte odrobiną sceptycyzmu. W dziedzinie nieudanych randek osiągnęła wysoki poziom zaawansowania. Z doświadczenia wiedziała, że aby opanować nerwy, najlepiej wybrać jakąś zatłoczoną i nie nazbyt romantyczną knajpkę. Plusem w tym wypadku były też wspólne talerze pojawiające się na stole w różnych momentach. Przy tradycyjnych trzech daniach nie było nic

gorszego niż nieudana randka, niemożność wyrwania się z odrętwiającego koszmaru tych niekończących się „Naprawdę?” i „Skąd jesteś?”, nim wreszcie nadejdzie pora na „Ja poproszę tylko espresso”. Oczywiście, można się wybrać po prostu na drinka i w ogóle zrezygnować z jedzenia. Anna wyleczyła się jednak z alkoholu na pusty żołądek, odkąd pewnego razu obudziła się na końcu linii metra Central z nader mglistymi wspomnieniami tego, jak się tam znalazła, trzymając plastikowy kubełek na lód w kształcie ananasa i komórkę z jedenastoma esemesami o treści coraz bardziej nieskładnej i pornograficznej. Onieśmielająco młoda i atrakcyjna kelnerka zanotowała jej nazwisko i poprowadziła ją do ciemnej piwnicy. Anna stanęła w tłumie ludzi w garniturach i garsonkach, którzy ewidentnie przyszli tu prosto z pracy i teraz trzema rozgadanymi rzędami otaczali bar. Zastanawiała się, czy ten wieczór będzie mogła zaliczyć do udanych. Przez „udany wieczór” rozumiała taki, o którym w jej fantazjach pewnego dnia wspomni drużba wygłaszający uroczystą mowę we wspaniałej sali weselnej, stojąc w promieniach słońca wpadających do środka przez wielodzielne okna. „Jeśli ktoś z was jeszcze tego nie wie, to Neil poznał Annę i umówił się z nią na pierwszą randkę przez internet. Jak słyszałem, spodobało mu się jej błyskotliwe poczucie humoru oraz to, że sama bez proszenia postawiła mu drinka”. (Pauza na szmer rozbawienia). W końcu, częściowo krzycząc, częściowo wymachując rękami, zdołała zamówić coś dla siebie i faceta, z którym się umówiła, a potem poszukała wolnego kawałka sali. No dobra, napomniała się w duchu, internetowa randka zasadniczo stanowi rozmowę kwalifikacyjną przed ewentualnym bzykaniem. Czy samo w sobie nie jest to wystarczająco stre-sujące, by jeszcze się przejmować wyimaginowanym ślubem? Anna bynajmniej nie myślała ob-sesyjnie o małżeństwie dla samego małżeństwa – chciała tylko znaleźć kogoś, kto byłby dla niej ważny. Miała trzydzieści dwa lata, a temu sukinsynowi wcale się nie spieszyło. Tak bardzo się ociągał, że

podejrzewała, iż zabłądził gdzieś po drodze i przez przypadek ożenił się z kimś innym. Rozglądała się w tłumie za twarzą, która by choćby mgliście przypominała tę ze zdjęć, jakie oglądała. W piwnicy było ciemno, w dodatku Anna przyzwyczaiła się już, że fotografie za-mieszczane w internetowych profilach mają się nijak do rzeczywistości. Sama do swojego wybrała kilka, na których wyglądała dobrze, ale w miarę prawdziwie, by uniknąć przerażającej perspektywy tego, że kiedy się zjawi na randce, facetowi zrzednie mina na jej widok. Mężczyźni, jak przypuszczała, myślą bardziej pragmatycznie: jeśli już się znajdą razem z tobą w jednym pokoju, ich charyzma może wziąć górę. – Cześć, to ty jesteś Anna? Udało jej się obrócić o dziewięćdziesiąt stopni i dojrzeć wesołego, na oko nieszkodliwego mężczyznę o lekko przerzedzonych brązowych włosach, który z zachwytem uśmiechał się do niej w mroku. Miał na sobie kurtkę Berghaus. Ubranie turysty łażącego po górach, mimo że w tym momencie bynajmniej nie zajmował się turystyką. Hmmm. „W pierwszej chwili Anna nie bardzo wiedziała, co sądzić o stylu ubierania się Neila. Miło mi oznajmić, że na dzisiejszy dzień to ona wybrała mu strój, bo inaczej pewnie by się zjawił na własnym ślubie w goreteksie…”. Tak czy owak, wyglądał na człowieka przystępnego i budzącego zaufanie, a kiedy się uśmiechał, widać mu było szczelinę między zębami. To akurat nie stanowiło dla niej problemu – jeśli chodzi o męską urodę, Anna nie była ani trochę wybredna. Prawdę mówiąc, do wyjątkowo urodziwych mężczyzn podchodziła wręcz z podejrzliwością. – Jestem Neil – przedstawił się, podając jej dłoń i przelotnie całując Annę w policzek. Zaproponowała mu trzymane w ręce negroni. – Co to jest? – spytał. – Gin z campari. Popularny drink z mojej ojczyzny. – Obawiam się, że wolę piwo. – O. – Anna cofnęła dłoń i poczuła się głupio.

„Na litość boską, nie mógłbyś się napić z grzeczności? – pomyślała. A potem: – Może kiedyś oboje będziemy się z tego śmiać”. „Zdaje się, że dla Anny wielkim szokiem było odkrycie, iż Neil nie pija koktajli. Zrobił też na niej wrażenie tym, że zaraz zniknął w poszukiwaniu piwa. Tak to sobie zawczasu zaplanowałeś, Neil?”. (Pauza, by goście znów mogli dać wyraz swemu rozbawieniu). Anna wychyliła swoje negroni i szybko zabrała się do drugiego drinka. W tej chwili, z dudniącą jej w uszach Madonną z lat osiemdziesiątych, czuła się londyńską singielką w stanie czystym. Było to dla niej uczucie aż nazbyt znajome – doznanie intensywnej samotności w sali tak zatłoczonej, że jeszcze trochę i zostaną w niej złamane przepisy przeciwpożarowe, wrażenie, jakby życie toczyło się gdzie indziej. Dokładnie wtedy, gdy powinna się znajdować w pulsującym centrum wszystkiego. Nie! Myśl pozytywnie. Anna powtarzała mantrę, którą ćwiczyła już z tysiąc razy: ileż to szczęśliwych par zabawia towarzystwo przy stole opowieścią o tym, jak na pierwszy rzut oka nie wydali się sobie szczególnie interesujący? Czy wręcz się sobie nie spodobali? Nie chciała się stać jedną z tych kobiet, które wypisują w punktach na kartce swoje oczekiwania, a potem u każdego faceta znajdują taki czy inny mankament. To tak, jakby ktoś mierzył miejsce na nową lodówkę i narzekał, że zamrażalnik ma nieodpowiednią wielkość. Poza tym nie potrzebowała wielu internetowych randek, by zdać sobie sprawę, że zauroczenie kimś od pierwszego wejrzenia, czego tak bardzo pragnęła, po prostu nie istnieje. Jak zawsze powtarzała jej mama, aby rozpalić ogień, trzeba pocierać patyki. – Przepraszam, ale po paru takich drinkach zwaliłbym się pod stół. Koktajle tak na mnie działają – powiedział Neil, kiedy wrócił ze szklanką birra moretti. Każdą cząstką swej jaźni Anna pragnęła, by okazał się sympatyczny i żeby razem miło spędzili czas. – No tak, jutro pewnie będę żałowała, że nie poszłam za twoim przykładem – zawołała Anna, przekrzykując muzykę, a Neil uśmiechnął

się w odpowiedzi. Poczuła, że samą siłą woli zdoła sprawić, by ta randka należała do udanych. Neil pisał artykuły do czasopisma o tematyce biznesowo-technicznej i – sądząc po tym, czego Anna zdążyła się o nim dowiedzieć korespondencyjnie – sprawiał wrażenie faceta przy-zwoitego, miłego w obyciu i solidnego, kogoś, po kim właściwie można by się spodziewać, że ma żonę, dzieci i chatę. Rozmawiali ze sobą przez internet bardzo krótko. Anna zraziła się do zbyt długich wirtualnych flirtów od czasu niezwykle bolesnego rozczarowania, jakim okazał się dla niej pewien szkocki pisarz imieniem Tom. Pisywali do siebie miesiącami, zauroczył ją dowcipem, urokiem osobistym i literackimi aluzjami. Złapała się na tym, że nie może się doczekać sygnału powiado-mienia o nadejściu kolejnej wiadomości od niego. Była w nim już na wpół zakochana, kiedy w końcu postanowili się spotkać i dopiero wtedy, gorąco ją przepraszając, wyjawił, że: a) ma za sobą pobyt w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym Rampton dla osób szczególnie niebezpiecz-nych; b) ma również „jakby żonę”. Po tym wszystkim Anna zmieniła swój jakby adres na Gma-ilu. Kiedy alkohol zaczął działać, odkryła, że bawią ją opowieści Neila o odczytach, prelek-cjach i szemranych guru uczących o tym, jak zostać milionerem. Gdy wreszcie dostali stolik i zamówili solidny podkład pod alkohol, to znaczy klopsiki, kałamarnice i pizzę, Anna przekonywała już samą siebie, że może Neil jest dokładnie takim budzącym zaufanie kandydatem, jakiego szuka. – Anna to chyba nie jest typowo włoskie imię? – spytał Neil, kiedy oboje zajadali się krążkami smażonych kałamarnic, maczając je w miseczce z sosem czosnkowym. – To skrócona forma od Aureliany. Zmieniłam je sobie po szkole. Wydawało mi się zbyt… bo ja wiem… kwieciste – wyjaśniła, podkładając pod widelec dłoń, ponieważ kawałek kałamarnicy w ostatniej chwili najwyraźniej usiłował powrócić do morza. – A w gruncie rzeczy nie ma we mnie nic szczególnie kwiecistego. – No fakt. Widzę – stwierdził Neil, co zabrzmiało odrobinę zarozumiale.

Wolną ręką mimowolnie dotknęła włosów, jak zwykle niedbale związanych. Może powinna była coś więcej z nimi zrobić. I nie ograniczać się z makijażem do czerwonawego balsamu do ust, nałożonego pospiesznie w trakcie jazdy metrem. Zawsze jednak uważała, że powinna od razu zaprezentować się taką, jaką zamierza być. Nie ma sensu robić z siebie wielkiej laski tylko po to, żeby później rozczarować faceta. – Nawiasem mówiąc, te wieprzowe klopsiki z włoskim koprem są najlepsze – zmieniła temat. – Próbowałam już wszystkich i mogę polecić. – Często tu bywasz? – spytał łagodnie Neil, a Anna poruszyła się niespokojnie. – Dosyć. Ze znajomymi i na randkach. – W porządku. Oboje jesteśmy już po trzydziestce. Nie musisz przede mną udawać rumieniącego się niewiniątka – powiedział i to zwrócenie uwagi na skrępowanie Anny niezbyt jej się spodobało. A może tylko nieudolnie próbował sprawić, by poczuła się swobodniej? Rozmowa urwała się w trakcie hałaśliwego kawałka Prince’a, jednego z tych, w których piskliwym i rozgorączkowanym głosem śpiewał, że pragnie robić z kobietą jakieś sprośności. – Prawdę mówiąc, jestem poli – wyznał Neil. „Że co? Jaki znów poli?!”. – Kim? – Anna z uniesionym widelcem pochyliła się gwałtownie w jego stronę, by lepiej słyszeć w hałasie. – Poligamistą. Wielu partnerów, którzy wszystko o sobie nawzajem wiedzą – wyjaśnił. – Aha. Rozumiem! – To dla ciebie problem? – Jasne, że nie! – zapewniła go chyba aż nazbyt entuzjastycznie. Grzebiąc w resztkach na talerzu, równocześnie pomyślała: „No nie wiem”. – Nie wierzę, że monogamia to nasz naturalny stan, choć zdaję sobie sprawę, że mnóstwo ludzi właśnie tego szuka. Ale z kimś odpowiednim jestem gotów spróbować – uśmiechnął się. – To dobrze o tobie świadczy.

– I może powinienem też wyznać, że lubię sado-maso w łagodnej formie. Zdecydowanie hetero, ale z pieprzykiem. Anna posłała mu krzywy uśmiech, zastanawiając się, czy powiedzieć: „Przepraszam, ale nie znam się na tych wszystkich perwersjach”. Co niby ma zrobić z tymi informacjami? Nie ulegało wątpliwości, że na randkach w ciemno do spraw intymnych przechodzi się bardzo szybko. – Chodzi mi o to, że nie jestem jakoś wyjątkowo zaawansowany w te klocki – ciągnął Neil. – Próbowałem już figgingu. Ale golenia goryla jeszcze nie zaliczyłem, cha, cha, cha. Mówił o seksie z goleniem i zwierzętami. I o figach, jeśli dobrze interpretowała ten „figging”. Anna nie była już rozczarowana. Rozczarowanie zostawiła za sobą na poprzednim skrzyżowaniu. Teraz mijała właśnie potężne oszołomienie i zanosiło się na to, że pędząc dalej z tą prędkością, na najbliższym zjeździe skręci
Ruchanie dziewczyny w publicznej toalecie
Lubi kiedy jego duży penis penetruje jej odbyt
Erotyczne uniesienia

Report Page