7 minut ogromnych cyckow

7 minut ogromnych cyckow




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































7 minut ogromnych cyckow
Powiem więcej, nie było źle. Całkiem spoko nawet. Zakładając, że ktoś jest tak jak ja zdrowo walnięty. Wszak normalsi - jak wynika z moich obserwacji - to w takich okolicznościach zwykle straszną panikę sieją, galotami trzęsą, srają miodem i w ogóle. 
Dla mnie to kolejne interesujące doświadczenie do kolekcji, o którym mogę sobie teraz napisać.
W takich chwilach uświadamiam sobie, jak to wspaniale jest być normalnym inaczej, czyli żeby umieć do poważnych rzeczy podchodzić z dystansem, opanowaniem, zimną krwią, nieziemską cierpliwością, dziecięcą ciekawością i popieprzonym czarnym poczuciem humoru. To jest dobre.
Niby tam gdzieś w tle, w głębokich otchłaniach mojego pokręconego mózgu świeci się blado jakaś ostrzegawcza lampeczka, pojawiają się jakieś znaki zapytania i znaczące wykrzykniki, ale moje główne myśli i odczucia skupiają się na tu i teraz oraz na czystych faktach. Dla mnie bowiem liczy się zwykle o wiele bardziej to co JEST, a nie co może być. Jak już coś jest, to trzeba się temu dokładnie przyjrzeć, zbadać i dowiedzieć się, co z tym zrobić. Jak można z tym coś zrobić, to trza się brać za robienie krok po kroku. Dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy. Jak się nie da nic zrobić, to trza się z tym pogodzić i iść dalej omijając to lub ciągnąc ze sobą i robić wszystkie inne rzeczy dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy. 
Tak czy siak zaczynam podejrzewać, że zasadniczo w życiu dobrze jest mieć ciągle coś z czym można się użerać, bo jak nic na drodze nie stoi z czym można się zmierzyć, to życie zaczyna być chuja warte i nudne. 
No ale pozostawmy filozofię i zajmijmy się fizjologią.
 Opowiem o dniu operacji. Bo lubię opowiadać.
W piątek Małżonek podrzucił mnie na siódmą pod szpital i pomknął dalej do roboty, bo tak się składa, że szpital ma po drodze.
Zarejestrowałam się i poszłam na oddział babięcy, gdzie już na dzień dobry było trochę chichów śmichów, bo się okazało, że sala do której mnie pielęgniarka zaprowadziła, jest zajęta. Okazało się, że komuś się szóstka z dziewiątką pomerdała i że moja sala ma nr 226 a nie 229. W sali dwuosobowej była jedna pacjentka, jak przyszłam, ale już się zbierała do domu. Chwała jej za to. 
Popatrzyłam po tej sali i przypomniałam sobie moje pobyty w polskim szpitalu na babięcym oddziale kilkanaście lat temu. Te łóżka ze skrzypiącymi, rozciągniętymi sprężynami i wydupconymi materacami. 7-8 bab na jednej sali. Łóżko koło łóżka, zero intymności, komfortu. Zimno jak pierun. Jeden kibel i jeden prysznic na 20 bab… Ło matulu, to ci były czasy.
 A teraz tu na sali dwa wypasione elektrycznie regulowane wyrka, oddzielone zasłoną, przy każdym zmyślna szafeczka z rozkładanym stołem do żarcia, nad każdym łóżkiem na wysięgniku telewizor dotykowy z mnóstwem kanałów, skórzany fotel, stolik i krzesła, szafy na ubrania, lodówka, mikrofalówka, prysznic i wucet plus pokoik do przebierania i kąpania bobasów (oddział babięcy). No i mydło, papier toaletowy i ręczniki papierowe, a nie że człowiek własną srajtaśmę musiał przynosić. 
Na kablu dinks z przyciskiem do przywoływania pielęgniarek i pstryczkami od różnych świateł. 
W nocy cichuteńko i ciemno. No, jak współlokator nie hałasuje i nie świeci ;-) Jak już być w szpitalu, to lepiej w takim przytulnym i komfortowym niźli w takim polskim sprzed kilkunastu lat (teraz to nie wiem).
Pielęgniarka zleciła przywdzianie szpitalnej koszuli. No, moda szpitalna się z czasem najwyraźniej nie zmienia za bardzo. Tyle, że tu można mieć majty pod koszulą a nawet skarpety i dresy, jak koło dupy ci nic nie robią akurat ;-) Zatem nie trza, jak drzewiej w Polszy, gołą dupą po korytarzach świecić. To nawet śmieszne nie było, szczególnie jak człowiek młody jeszcze był. 
Chwilę później, gdy już w tej seksownej kiecy byłam, przyszła przewoźniczka pacjentów i zawiozła mnie z łóżkiem na usg, gdzie mieli mi ten harpunik w cycka wetknąć, ale jakiś mały ulizany doktorek przyleciał, popatrzył na cycki (same zbereźniuchy), popatrzył na usg i stwierdził, że nie trzeba nic cudować, tylko nabazgrał mi coś mazakiem na cycku i poleciał. 
Znowu zjawiła się przewoźniczka i zawiozła mnie na dół do poczekalni przedoperacyjnej. Cicho tam było i pusto. Żywej duszy. Jakiś gość nagle skądś się zjawił i zdziwiony moją obecnością tak samo jak ja jego nagłym zjawieniem podśmiał się, że co tak mnie tu ktoś po cichu porzucił w kącie, po czym zniknął. 
W końcu zaczęła się i moja ekipa schodzić. Każdy się witał i przedstawiał. Człowiek czuje się niczym jakiś celebryta na tym szpitalnym łóżku. Wszyscy cię znają i witają, jak króla. 
Jak się już poprzywitywał każdy z każdym i wenflon mi przyczepili, to zaciągnęli mój łóżkowóz na salę operacyjną i zaraz zaczęli się krzątać wokół sprawiając wrażenie, że wiedzą, co kto ma robić, a nawet jak i po co. Budujące. 5 minut później odpłynęłam do krainy nieistnienia. 
Obudziłam się będąc znowu w poczekalni. Znów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawiła się przewoźniczka i zaciągnęła mój łóżkowóz na moją salę, gdzie mogłam próbować sprawiać wrażenie, że już jestem całkiem przytomna. Nawet zdążyłam sobie przypomnieć, że Młoda kazała update’ować do niej mój operacyjny status, a zaraz potem, że mój telefon jest w plecaku, a to jest taaaak daaleekooooo…. i że mam cholernie ciężkie powieki i jeszcze cięższe kończyny, po czym poszłam znowu w kimę. Obudził mnie ten mój porąbany ginekolog wpadając jak dziki do sali z pielęgniarkami i z tym swoim „Hej hej, Magdalena!”. 
Za każdym razem do każdego drze się z uśmiechem „hej-hej” na powitanie, jakbyśmy w wesołym miasteczku byli, a nie w szpitalu. Przefajny superpozytywny gość, a do tego - jak wieść niesie - dobry specjalista od spraw rakowych. Tym razem już serio się obudziłam. Doktor powiedział, że wycięli 3,5cm guza z zapasem zdrowej tkanki i jeden gruczoł pod pachą i wysłali próbki do laboratorium. Operacja przebiegła bez komplikacji i że nazajutrz, czyli w sobotę będę mogła iść do domu, ale że przed południem do mnie jeszcze wpadnie. 
Oddzwoniłam i odpisałam wszystkim, którzy do mnie zadzwonili i napisali, jak spałam. 
I nagle znowu okazało się, że niektórzy ludzie to są nieobliczalni i nieprzewidywalni, żeby nie powiedzieć rąbnięci. Jeden z moich klientów zapytywał smsem jak się czuję i prosił o oddzwonienie, co też z automatu uczyniłam, bo co też miałam lepszego do robienia… i zostałam zszokowana. 
Okazało się, że ci - skądinąd mili i sympatyczni - ludzie musieli pilnie natychmiast tu i teraz w tym momencie w PIĄTEK KURWA WIECZOREM GDY WŁAŚNIE TYLE CO ZE STOŁU OPERACYJNEGO ZESZŁAM I JESZCZE NIE ZUPEŁNIE PRZYTOMNA BYŁAM (na ich kurwa szczęście!) wiedzieć, czy oni dostaną kogoś na moje zastępstwo, bo dla nich to ważne. Nie muszą mieć tego zastępstwa, mogą nie mieć, ale muszą wiedzieć, czy ktoś będzie przychodził sprzątać, czy nie, bo dla nich to ważne, bo oni muszą sobie to jakoś wszystko zaplanować. No więc, żebym koniecznie się szybko zorientowała i jak najszybciej ich o tym poinformowała, bo to ważne, chyba rozumiem. Powiedziałam oke i że rozumiem, bo w sumie rozumiem, że to dla nich ważne. Potem się rozłączyłam. A potem, jak mi się mózg już odlagował trochę, dotarł do mnie sens tej rozmowy. 
Po pierwsze takie pytania to nie do mnie, tylko do biura. Po drugie nawet jeśli już do mnie, bo mnie dobrze znasz, to chyba do chuja są bardziej adekwatne momenty niźli piątek wieczorem, gdy właśnie jestem na stole operacyjnym z powodu potencjalnie dosyć śmiertelnej choroby. 
Czasem nie wiadomo śmiać się czy płakać. Wkurzyłam się, ale w sumie dziś to mnie wali. Wnet mnie raczej nie zobaczą, a ja ich, bo na dzień dzisiejszy mam chorobowe do końca roku, a to raczej nie koniec, bo potem jeszcze terapia i w ogóle kij wie, co. 
Wreszcie doczekałam na jakieś jedzenie. No ludzie, baba jeszcze się pyta, czy będę jeść kolację? Co to w ogóle za pytanie?! Przecież ja nie jadłam nic od czwartku wieczór, a ta się pyta, czy będę jeść!!! I jeszcze mówi, że NIE MUSZĘ ZJEŚĆ WSZYSTKIEGO, po czym zostawia mi trzy kromeczki chleba, łezkę margaryny i zdziebko jajecznej pasty. Serio? Ja się mam tym najeść? JA?! Wiem, że ja nie wyglądam jakbym cokolwiek jadła, ale trzy kromki dla mnie po całym dniu nie jedzenia to jakieś nieporozumienie. I jeszcze filiżanka herbaty, jak ja normalnie pół litry na raz wypijam. Dobrze, że woda jest bez ograniczeń. Jedzenie ogólnie dobre, ale porcje jak dla chorych niestety. Dobre jest to, że tu w szpitalu serwują kawę. Rano to jednak nieoceniony napój. No ale dobrze, że przed południem już wesoły doktorek kazał mi spadać do domu.
Małżonek miał w sobotę badanie MRI szyi w tym samym szpitalu więc nie musiał nawet specjalnie po mnie jechać. Za parę dni tym samym urządzeniem zbadają mu głowę i mamy nadzieję, że znajdą przyczynę niekończących się bólów głowy, na które nic nie pomaga… Spodziewamy się oczywiście wszystkiego, bo zawsze się trzeba wszystkiego spodziewać, ale czekamy spokojnie na rezultaty i/lub kolejne badania. 
Dziś byłam w biurze. Zaniosłam wszystkie zwolnienia. Babka ma podzwonić po klientach, by zapytać, czy chcą zastępstwo, choć i tak nie wiadomo, czy dostaną, nawet jak by chcieli, bo sprzątaczek brakuje. Niektórzy nie chcą, „bo nie bedzie im kto obcy się po domu się plątał”, że zacytuję ulubioną klientkę. No ale to w tym momencie nie moje zmartwienie. Jak będę zdrowa to i nowych klientów mogę sobie poszukać, ale najpierw trza się wyleczyć do końca, a to potrwa jeszcze. 
Dziś byłam na kontrolę rany i już mi opatrunki pozdejmowali, bo ładnie się zagoiło. Narzekałam ze śmiechem, że wkurza mnie ten specjalistyczny biustonosz, bom nieprzyzwyczajona do żadnego chomonta, czym rozbawiłam pielęgniarkę, bo ona - mówi - nie znała dotąd ani jednej baby, która nie nosiłaby biustonosza (biedaczki) i aż taki miała by z tym problem. Dla mnie to jak dotąd najgorsza rzecz z tego wszystkiego. Powiedziała, że niestety muszę się przyzwyczaić, bo z miesiąc będę to musieć nosić co najmniej. Najgorzej! Jeżu! 
W czwartek mam kolejną wizytę u szalonego doktorka i wtedy mają już mieć ponoć moje wyniki, czyli że pewnie dowiem się, jakie atrakcje czekają mnie w dalszej kolejności. Trochę jestem ciekawa a trochę nie.
 Okazuje się, że ta cała mammografia to jednak jest w porządku. Opowiem może jednak wszystko od początku. 
Ginka zajrzała, gdzie trzeba, zrobiła jak zwykle cytologię i echo, czyli po naszemu usg. Od dowcipnej strony wszystko perfekcyjnie, orzekła. Jednak w cycku jakis guzek wymacala i mówi, że to jej na cystę wygląda, ale na wszelki wypadek zaleca zrobić mammografię. Dała skierowanko. No i do widzenia.
Przyszlam do dom i od razu obmacywać ten cycek. Na macaniu to trza się chyba jednak znać, bo ja tam nic nie wyczułam. Chromolić to. Zapiszę się na te mammografię, ale może za tydzień, czy dwa… 
Potem oczywiście mi to z głowy całkowicie wyleciało i nie wróciło. 
Aż w końcu nadeszła jesień i któregoś pięknego dnia przypadkiem namacałam w końcu ten guzek, który przez te kilka miesięcy zdążył urosnąć na tyle, że nawet w lusterku go widzę. 
Stwierdziłam zatem, że chyba w końcu trzeba się wybrać na to zdjęcie. Jednakowoż jeszcze parę dni mi zajęło zastanawianie się nad wyborem miejsca, do którego pójdę. Im więcej możliwości, tym wybór trudniejszy. W tym tygodniu zadzwoniłam ostatecznie do przychodni radiologicznej, w której zdjęcie kręgosłupa przódziej robiłam, bo to w zasięgu roweru. Dwa dni później już pedałowałam do tej przychodni podziwiając po drodze przepiękne jesienne kolory lasu i ogródków, bo słońce nawet prześwitywało od czasu do czasu przez chmury, a i ciepło było na tyle, że tylko kamizelkę na sweter narzuciłam.
W internecie ludzie straszyli, że mammografia może być bolesna dla niektórych i zalecali paracetamol przed badaniem. Młoda stosuje ten trik przed każdą podejrzaną o bolesność wizytą u ortodonty, a dla wwo większość zabiegów ortodontycznych jest bolesna, choć inni najwyżej lekki dyskomfort przy tym samym czują. U Młodej metoda się sprawdza, więc i ja łyknęłam pigułę zapobiegawczo, bo co się będę cykać. Nie wiem zatem, czy to badanie nie boli, czy paracetamol pomógł, więc tego wam dziś nie powiem. Co zresztą i tak nikogo pewnie nie obchodzi. Mnie nie bolało.
Gdy tylko w przyrodzie się trochę ociepli w necie na różnych forach pojawiają się pytania: dokąd można wyjść z dziećmi? Gdy zaczn...
Dzięki Młodej, która non stop przypominała o istnieniu plaży w Ostendzie, w końcu wybrałyśmy się nad morze. Plażę trzeba wszak zaliczyć co n...
Postanowiłam napisać o językach w Belgii, bowiem czasem czytam wypowiedzi rodaków w internatach i aż mi się skarpetki filcują od tych mądro...
Właśnie zaczęłam trzytygodniową radioterapię Przeto muszę zaraz tu o tym opowiedzieć, bo niektórzy są pewnie ciekawi, jak to wygląda. Dziwn...
 Minął tydzień od mojego powrotu z Gent, czy, jak kto woli po polskiemu, Gandawy (ja wolę „Gent”). Pomyślałby kto, że trzydniowa wycieczka ...
 Ostatnio biadoliłam trochę na moją wycieczkę do Gent, bo czułam się nią z jakiegoś powodu bardzo zawiedziona. Jednak dopiero komentarz Czyt...
Pewnie każdy słyszał o słynnym siusiającym chłopcu w Brukseli, ale czy każdy wie, że w stolicy jest też siusiająca dziewczynka i siusiający ...
W domu nauczono mnie, że trzeba szanować rzeczy, które się ma, nie wyrzucać bez potrzeby. Z rodziną bliższą i dalszą oraz znajomymi ciągle ...
 Mam dużo rzeczy do spisania, sporo do publicznego przemyślenia i może jutro, pojutrze, czy za trzy tygodnie się tym zajmę, gdy mi się zachc...
Kiedyś już popełniłam jakiś post o mojej pracy. Takie wpisy pojawią się tu pewnie jeszcze nie raz, bo chcę pokazywać że nie taki diaboł str...

Motyw Rewelacja. Autor obrazów motywu: imagedepotpro . Obsługiwane przez usługę Blogger .

 Dziś jest beznadziejny dzień. Ciemno, wietrznie i deszczownie. Obrzydliwość! Wczoraj trochę z Małżonkiem porowerowaliśmy po okolicy, mimo że chmury już zaczęły przeciekać… Dziś miałam przedoperacyjny covidtest i też myślałam tam na rowerze pokręcić, ale jednak pojechaliśmy autem, bo aura beznadziejna. Nawet się przez okno nie chce patrzeć.
Przed świętami miałam jeszcze jedną wizytę w klinice piersi. Tym razem spotkałam się z pielęgniarką, a potem z psychologiem. Pielęgniarka odpowiedziała na kilka moich pytań. Najważniejszym było, czy w węzłach chłonnych coś wykryli. No i dowiedziałam się, że węzeł strażnik, którego wycięli, był czysty. Uf. Czyli reszta zostaje, tam gdzie jest. 
Drugą rzeczą, która mnie interesowała, była trudność operacji, która mnie czeka pojutrze. No w sensie, czy mam się spodziewać czegoś gorszego niż przy pierwszej. Pielęgniarka powiedziała, że tym razem też tylko jeden raz spać i że na Sylwka będę w domu. Tyle że teraz po pierwsze założą mi dren i będę się przez parę dni lansować wszędzie z flaszką na rurce przyczepioną do miejsca po cycku. Po drugie wszczepią mi ten cholerny portal do piekła port PAC (Port-A-Cath) do podawania chemii, pobierania krwi i co tylko tam komu do głowy wpadnie. Znaczy w zamian za mój piękny cycek dostanę różne nowe gadżety. Czy taka wymiana się opyla, dowiem się za jakiś czas. Jak przeżyję, to wam opowiem, a może nawet pokażę te zabawki… 
W końcu zapytałam też, jak to ta chemioterapia wygląda, bo zwyczajnie nigdy nie miałam, to nie wiem. Kobieta z grubsza mi objaśniła. Później też poczytałam w necie. Podstawowe info już mam i to mi wydoli. Resztę mi powiedzą po operacji, a szczegóły poznam w praktyce. Nie chcę znać żadnych prawdziwych historii, niczyich prywatnych wrażeń, bo życie mnie nauczyło, że moje prywatne doświadczenia często nie wiele wspólnego mają z doświadczeniami innych ludzi w podobnej sytuacji, bo ja nie jestem inni. Ja jestem jedyna i niepowtarzalna i takież są też moje odczucia, przeżycia i postrzeganie rzeczywistości. 
Spotkanie z psychologiem należy do standardów w klinice piersi. Istotna dla mnie informacja, że jest za friko. Baba najwyraźniej miała za zadanie wysondować moje samopoczucie, poziom strachu itd. Wątpię, czy jej się udało. Wiem, że nie jest w moim typie… Jako psycholog (no, jako dupa też, choć ładna). Aktualnie nie potrzebuję psychologa w kwestii onkologicznej, ale zdaję sobie sprawę, że z czasem może się to zmienić, więc dobrze wiedzieć, że usługi terapeuty są za friko.
Pielęgniarka poinformowała mnie też o istnieniu w klinice pracowników socjalnych i możliwościach skorzystania ze specjalnego funduszu w razie problemów finansowych, czym jestem bardzo zainteresowana, bo to nie są tanie rzeczy, a my nie mamy ani specjalnych medycznych ubezpieczeń ani centa oszczędności. Nie ukrywam, że boję się faktur ze szpitala o wiele bardziej niż operacji i badań.
Zostawmy jednak klinikę, bo przecież mieliśmy świąteczne urodziny.
Najstarsza po przeżyciu jednego roku jako osoba w pełni dorosła, postanowiła dokonać kilku zmian. Pierwszą z nich jest piercing. W planach ma kilka kolczyków, ale zaczęła od helixa, czyli przekłucia ucha u góry. To był jej pierwszy prezent urodzinowy ode mnie w tym roku. Cieszy się z tego. Drugą zmianą ma być nowa krótka fryzura. Małżonek umówił ją i siebie do fryzjera na czwartek, żeby im czas szybciej zleciał, jak będą czekać na wiadomość ode mnie, że jestem po.
Na urodziny zrobiłam tort śmietanowy z galaretkami, przełożyłam wafla i upiekłam 3 strucle makowe. Zrobiłam też sałatkę jarzynową. Na kolację ugotowaliśmy barszcz z uszkami pieczarkowymi i do tego jeszcze upiekłam paszteciki i paluszki. Na drugie były pierogi z szuszonymi śliwkami dla kobiet i ruskie dla mężczyzn oraz smażona ryba dla mnie i małżonka. Do tortu wypiliśmy szampan dla dzieci. Wszystko było pyszne i cieszę się, że mi się chciało to wszystko zrobić.
Uwielbiam robić torty dla Reszty z Piątki. Raz lepiej wychodzą, raz gorzej, ale to zawsze niezmierna radość samodzielnie je przygotować wedle własnego pomysłu, zgodnie z tym, co solenizant lubi i przede wszystkim wiedząc, co się w nich znajduje i że nie jest to żadne gówno. Lubię też robić dekoracje urodzinowe i przygotowywać jedzenie na specjalne okazje i nie ważne czy samemu czy w towarzystwie kogoś z Piątki. To zawsze jest przyjemność. Jednak wiecie co? Gdyby mi się nie chciało niczego przygotowywać to bym nie przygotowywała. Bo ja w przeciwieństwie do wielu kobiet (obserwuję świat to widzę) nie czuję żadnego musu. Ja robię to wszystko, bo chcę, bo dla mnie to czysta przyjemność i wielka radość. A co, spytacie, gdyby mi się nie chciało? A to zwyczajnie zwróciłabym się z prostym pytaniem do Reszty z Piątki, co z tym fantem robimy. Bo opcje są trzy. Nic. Sramy na to. Nie świętujemu. Nic nie robimy. Dzień jak co dzień. Opcja dwa. Reszta robi, ja się przyglądam. Opcja trzy. Takeaway. Tu wszystko można zamówić - tort, sushi, cały dwudaniowy obiad z deserem. Socjalizować się nie lubimy. Goście nie są u nas jakoś specjalnie mile widziani, a już na pewno nie na żaden obiad. My też się do nikogo nie pchamy bez powodu.
Prezenty pod choinką też były fajne. Ogólnie bardzo przyjemnie spędziliśmy ten wyjątkowy wieczór. W inne dni nie świętujemy, ale mamy ferie, czyli robimy tylko to co trzeba w domu robić, jak pranie, odkurzanie i gotowanie oraz sprzątanie i napełnianie misek u zwierząt. Na szczęście nie planowaliśmy żadnych wyjść, więc nawet najgłupsze zakazy rządu nam dziś koło dupy latają. 
Tylko własnym oczom i uszom nie mogę uwierzyć, że ci wszyscy kowidowi panikarze, ci najbardziej zesrani z zesranych teraz masowo powyjeżdżali na wakacje i jeszcze bardziej masowo siedzą w knajpach. Ważne że kina, teatry i wszystkie atrakcje dla dzieci zamknięte. W dzieciach cała nadzieja na obronę świata przed strasznym Covidem. 
Gdyby głupota miała skrzydła, to ta planeta dziś była by wolna, bo tych wszystkich debili by w kosmos poniosła. 
Młody korzysta ze swojego prezentu każdego dnia kilka razy dziennie i coraz lepiej mu idzie. Marzył, by grać na pianinie. Dostał organki elektroniczne i jest ustatysfakcjonowany. Uczy się grać z aplikacją na iPada, która okazuje się być całkiem dobrym nauczycielem jak na początek. 
A teraz czekam na skalpel. Op
Niewyżyte rozklapichy kompilacja
Nina to zboczona amatorka
Żona pokazuje

Report Page