Żeglarka otwiera usteczka

Żeglarka otwiera usteczka




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Żeglarka otwiera usteczka


06.Szwaja Monika - Dom na klifie

Home
06.Szwaja Monika - Dom na klifie



Autor: Monika Szwaja Tytuł: Dom na klifie Rok wydania: 2006 Książkę, która leży przed Państwem, pozwalam sobie dedykować: - Mariuszowi w podzięce za c...

Autor: Monika Szwaja Tytuł: Dom na klifie Rok wydania: 2006

Książkę, która leży przed Państwem, pozwalam sobie dedykować:

- Mariuszowi w podzięce za całokształt, a w szczególności za nieocenioną pomoc intelektualną w wymyślaniu tej powieści (zwłaszcza na trasie Leszno - Warszawa!)... - moim ukochanym „Ryczącym Dwudziestkom” in corpore oraz wszystkim, którzy kiedykolwiek na krakowskich Szantach śpiewali, nucili, wrzeszczeli, gwizdali, tupali, buczeli, skakali, tańczyli, ewentualnie nawet jedynie się gibali... - no i oczywiście - z podziwem i szacunkiem - Tym, którzy nie boją się wziąć odpowiedzialności za nie swoje dzieci i tworzą owym dzieciom nowe domy rodzinne.

No i patrzcie państwo. Ciotka Bianka naprawdę umarła. Coś podobnego. Aż do dziś Adam Grzybowski skłonny byłby przypuszczać, że ciotka jest nieśmiertelna, podobnie jak była niezatapialna - tak w każdym razie twierdziła, za dowód podając fakt, że czterokrotnie bez szkody dla zdrowia opłynęła pod żaglami przylądek Horn. Ciotka Bianka była właściwie cioteczną babką Adama, starszą siostrą jego dziadka ze strony ojca, nie znosiła jednak, aby nazywano ją babcią. - Do tego, żeby być babcią - powtarzała, ciskając pioruny ze swoich jasnoniebieskich oczek, ledwie widocznych w otoczce zmarszczek - trzeba mieć wnuki. Żeby mieć wnuki, trzeba mieć dzieci. Jeżeli ktoś przeoczył fakt, że wciąż jestem panienką do wzięcia, to uprzejmie go o tym zawiadamiam. Progenitury pozamałżeńskiej nie posiadam. Cioteczne się nie liczą. Ergo, nie życzę sobie być postarzaną przez nazywanie mnie babcią! Żądanie to wydawało się Adamowi nieco abstrakcyjne, ponieważ Bianka przekroczyła dziewięćdziesiątkę, ale właściwie nic nie miał przeciwko nazywaniu jej ciotką. Kiedy był małym chłopcem, trochę się jej bał, a gdy podrósł, dogadał się ze starszą panią na bazie wspólnego zainteresowania żeglarstwem. W jego przypadku było to rzeczywiście tylko zainteresowanie, ale dla niej żeglowanie stanowiło sens życia. Ileż ona miała ostatnio lat? Dziewięćdziesiąt trzy chyba. A jeszcze w zeszłym roku pływała z jakimiś swoimi przyjaciółmi, równie leciwymi, jak ona sama, po Zalewie Szczecińskim i nawet odrobinkę zahaczyli o morze w okolicy Świnoujścia... - Coś ty się tak zamyślił? - Mirek Kieraszko, zwany w skrócie Miraszkiem, bezceremonialnie wyjął Adamowi z ręki komórkę i przeczytał SMS-a. - Ciotka Bianka... Ty, Adam, to była ta twoja słynna ciotka-kaphornówka? - Ona. - Adam westchnął i skasował wiadomość. - Cholera. Szkoda cioci. Takich już nie produkują. Wiesz: okręty z drewna, a ludzie ze stali. Teraz jest odwrotnie. Dlaczego ojciec nie dzwonił, tylko przysłał SMS-a?... - Bo tu jest łomot. Pewnie dzwonił, tylko nie miałeś szansy, żeby usłyszeć. Czekaj, zamów mi piwo... - Kelner w żółtej koszulce z nadrukowaną na piersi fregatą o wydętych żaglach balansował artystycznie nad głowami bywalców tawerny Cutty Sark. Adam zatrzymał go i wywrzeszczał mu do ucha zamówienie. W tym samym momencie zamilkł potężny śpiew pięciu młodych (mniej więcej) ludzi wspomaganych walnie przez bardzo wydajne wzmacniacze; rozległy się brawa oraz okrzyki rozbawionej publiczności. Zabójczy blondyn zapowiedział kwadrans przerwy i przysiadł się do stolika, przy którym siedzieli Adam z Miraszkiem.

- Zamówiliście mi piwo? Nie? Kurczę, dlaczego? Przecież ja się natychmiast muszę napić. Miraszko, wypiję twoje, a ty sobie zamów, ja zaraz znowu będę pracować. Nad czym tak smętnie dumacie? Ktoś umarł? - Ciotka-kaphornówka. Adama ciotka, wiesz, ta starsza pani... - Co ty gadasz? Stara Grzybowska? - Zgadza się. Znałeś ją? - Jak wszyscy. Mój Boże, trudno to sobie wyobrazić, że jej już nie ma. Zawsze była. I zawsze była stara, więc się człowiek przyzwyczaił do myśli, że będzie żyła wiecznie. Współczucie, Adam. Naprawdę. Szkoda cioci. Cholera. O, piwo. Dla nas też? Od firmy? To ja ci nie będę podpijał, Miras, mam własne. Za ciocię, chłopaki. Niech jej się dobrze żegluje tam wysoko. Stuknęli się szklankami i wypili po łyku, to znaczy Adam i Miraszko po łyku, a ich śpiewający przyjaciel Andrzej zwany Qnią wychylił pół szklanicy jednym tchem. - To nie do pojęcia, jak śpiewanie wysusza. Kiedy pogrzeb? - Jeszcze nie wiem, pewnie za kilka dni. - Jeśli chcesz, przyjedziemy coś zaśpiewać, po żeglarsku, żeby było wiadomo, kogo chowają. - Dziękuję, stary, chociaż pewnie i tak będzie wiadomo, oni mają te swoje wszystkie rytuały, kaphornowcy znaczy, pewnie zleci się całe bractwo. Straszne z nich ortodoksy, tradycjonaliści i diabli wiedzą, co jeszcze. No i zawsze trzymali się razem. - A propos razem, ciotka mieszkała razem z wami, z twoją rodziną, znaczy? - No coś ty, ja przecież wynajmuję mieszkanie na Pogodnie, mamunia wybudowała chatkę-bogatkę na Warszewie, dziadkowie mieszkają w Świnoujściu, a ciotka miała dom w Lubinie. Na Wolinie, kojarzysz? - Kojarzę. Jezioro Turkusowe, ta jakaś górka widokowa, kiedyś tam byłem przez przypadek. - Właśnie. Trochę za tą górką widokową, dalej i wyżej, nad samymi klifami, a właściwie nad taką fajną łąką, która kończy się klifem i spada do zalewu. - Ooo, to ciocia miewała widok na ładne zachodziki... - Tak, zachodziki sympatyczne. Dużo wody, dużo nieba, te wszystkie wyspy, bajka. Ja tam dosyć często bywam. - Sama mieszkała? W takim domu? - Nie, jedna fajna przyjacióła z nią siedziała. Prawie równie stara... no, ciut młodsza. Specjalistka od szant, wyobraź ty sobie. Trochę się ciocią opiekowała. To znaczy, stale się

kłóciły, ale żyć bez siebie nie mogły. I często różne matuzalemy żeglarskie tam przyjeżdżały. Do ciotki. A do Leny, tej drugiej, jacyś szantowcy. Nie, ciotka nie była sama. - Pocieszyłeś mnie, Adamie. Sorry, obowiązki wzywają, publiczność się denerwuje... Istotnie, co bardziej niecierpliwi zaczynali już nawoływać zespół do powrotu na mikroskopijną scenkę. Qnia zabrał swoje piwo, machnięciem ręki przywołał kolegów, którzy też się poprzysiadali do różnych stolików i chwilę się z nimi naradzał. Po czym wziął mikrofon do ręki i przemówił: - Kochana frekwencjo. Przyjaciele. Proszę was, przestańcie na chwilę wrzeszczeć, chcę wam powiedzieć coś ważnego. Proszę o ciszę. Dwie sekundy dla mnie. Tu zamilkł, aby dać własnym słowom szansę na dotarcie do świadomości rozbawionych ludzi. Sposób okazał się skuteczny i po chwili w tawernie zapanowała względna cisza. Qnia znowu podniósł mikrofon do ust. - Kochani. Przyjaciele, znajomi i nieznajomi. Wiem, że się dobrze bawicie i przykro mi, że tę waszą zabawę zakłócę. Ale świat się kręci, wydarzenia biegną, niezależnie od tego, jak bardzo chcemy o tym zapomnieć. Wszyscy, którzy tu dzisiaj są, a którzy otarli się przynajmniej o żeglarstwo, znają chociażby ze słyszenia Biankę Grzybowską, największą z wielkich żeglarek, panią tak leciwą, że pływała jeszcze chyba z samym Zaruskim, damę nieustraszoną, która kilka razy opłynęła Horn... Względna cisza zamieniła się w ciszę doskonałą. - Domyślacie się, przyjaciele, co chcę wam powiedzieć. Bianka Grzybowska odeszła na wieczną wachtę. Wypijcie za nią, proszę, niech spokojnie żegluje nad chmurami, a my wam teraz zaśpiewamy... Jeden z jego kolegów zagrał parę akordów na gitarze.

Stary port się powoli układał do snu, świeża bryza zmarszczyła morze gładkie jak stół, stary rybak na kei zaczął śpiewać swą pieśń: „Zabierzcie mnie chłopcy, mój czas skończył się”...

Przy pierwszych słowach pieśni kilka osób wstało, unosząc kieliszki i szklanki z piwem, potem wstawali kolejni, niektórzy przyłączali się do chóru, a refren śpiewali już prawie wszyscy zebrani w tawernie:

„Tylko wezmę mój sztormiak i sweter, ostatni raz spojrzę na pirs. Pozdrów moich kolegów, powiedz, że dnia pewnego spotkamy się wszyscy tam w Fiddlers Green”.

Adam nie śpiewał, coś go ścisnęło za gardło, nie pozwalając wydobyć głosu. Nie śpiewała też młoda kobieta przy sąsiednim stoliku, niezbyt piękna, chociaż raczej sympatyczna z wyglądu, zdecydowanie kudłata na głowie, z ładnie zarysowanymi oczami, których koloru nie było widać z powodu dymu wypełniającego pomieszczenie. W tawernie było tak mało miejsca, stoliki - jak zwykle w dniu koncertu - stały tak ciasno przy sobie, że dziewczyna musiała słyszeć całą rozmowę Adama z przyjaciółmi i zorientowała się zapewne, że jest krewnym nieboszczki żeglarki.

„O Fiddlers Green słyszałem nieraz, jeśli piekło ominę, dopłynąć chcę tam, gdzie delfiny figlują w wodzie czystej jak łza i o mroźnej Grenlandii zapomina się tam”...

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Pospiesznie podniosła do ust swoje piwo, żeby zamaskować wzruszenie. Adam dostrzegł i jej gest, i te łzy - i nagle jego samego ogarnął ogromny smutek. Jeszcze sekunda, a uległby tej okropnej, jakże niemęskiej słabości i sam się popłakał - aby nie dopuścić do takiej kompromitacji, odstawił szklankę na stół i najszybciej jak się dało w tej ciasnocie, przecisnął się do wyjścia. Brzydka dziewczyna patrzyła za nim dużymi oczami. Oczy ma ładne, owszem - pomyślał jeszcze, zanim zamknął za sobą ciężkie drzwi, zza których wciąż słyszał śpiew.

„Aureola i harfa to nie to, o czym śnię, o morza rozkołys i wiatr modlę się; stare pudło otworzę, zagram coś w cichą noc, a wiatr w takielunku zaśpiewa swój song…* [*„Fiddlers Green” to wzruszająca irlandzka ballada o „raju marynarzy”, szczęśliwym miejscu, do którego żeglują po śmierci piękne polskie słowa napisał do niej Jerzy Rogacki, znany szantymen z zespołu „Cztery Refy” (wszystkie przypisy autorki).].

Brzydka dziewczyna wcale nie była taka brzydka, aczkolwiek nie miała za grosz figury (o wiele za dużo kilogramów). Hodowała natomiast skrupulatnie wszystkie kompleksy, jakie tylko trzydziestodwulatka może hodować. Fakt, że dotąd nie zainteresował się nią na poważnie żaden królewicz z bajki, w jej pojęciu wydawał się te kompleksy uzasadniać. Była już bliska rezygnacji z królewicza - nie żeby miała go zamienić na mniej ambitny gatunek mężczyzny, nic z tych rzeczy. Jakieś pół roku temu uznała, że zostanie singlem na wieki, ponieważ przestała na facetów reagować emocjonalnie. No, przestali ją kręcić. Zero fluidów. Do dzisiaj. Dzisiejszego wieczoru poczuła w sobie, że jednak, być może, ewentualnie... ta sierota po ciotce żeglarce... to znaczy TEN sierota (idiotyczna jakaś zbitka gramatyczna!)... ten sierota, owszem, mógłby w niej fluidy rzeczone wskrzesić. Nie wiadomo, oczywiście, czy sierota BYŁ królewiczem z bajki. Ale zdecydowanie na takowego wyglądał. Aczkolwiek w tym wieku - na pewno po trzydziestce, a bliżej trzydziestki piątki królewicze są raczej zajęci przez księżniczki z zaprzyjaźnionych rodów panujących, cholera. Dlaczego zatem nie przywlókł do klimatycznej tawerny, na klimatyczny koncert „Ryczących Dwudziestek” swojej księżniczki, wiotkiej, jasnowłosej i błękitnookiej, o nogach jak marzenie? Może księżniczka nie lubi tych klimatów. Bzdury. Jaka księżniczka nie lubi słuchać i patrzeć na pięciu przystojnych facetów obdarzonych głosem i wdziękiem? Ona sama, Zosia Czerwonka, po prostu za tym przepada. Zdarzyło jej się kiedyś wziąć udział w obozie żeglarskim w Trzebieży, gdzie nauczyła się jako tako odróżniać ster od żagla, przy okazji łapiąc wirusa morskiej pieśni, śpiewanej z uczuciem, choć przeważnie fałszywie przez wszystkich kursantów. Od tej pory starała się wykorzystać różne okazje, aby posłuchać, jak śpiewają szanty zawodowcy i wraz z przyjaciółmi nabytymi w czasie słynnego kursu w Trzebieży ganiała po koncertach oraz festiwalach szantowych. Kariery żeglarskiej nie zrobiła, tłumacząc się brakiem czasu, a jak się nie ma czasu, to się nie żegluje i tak dalej. Tak naprawdę uznała po swym pierwszym przehaftowanym rejsie, że średnio ją bawi bycie załogą. Jednakowoż... patrząc dzisiejszego wieczoru na posępnego Adama pomyślała, że siostrzeniec (bratanek?) takiej ciotki na pewno ma wszystkie możliwe patenty sternika, kapitana, admirała jachtowego i że być załogą na jachcie przez niego dowodzonym... kurczę, to by nie musiało być nieprzyjemne.

Na razie jednak pozostawała szeregowym załogantem na czymś, co nie przypominało w najmniejszym stopniu frunącej po falach fregaty, ani chociażby dezety - raczej stęchłą barkę używaną do nielegalnego przewozu odpadów chemicznych z terenu zaprzyjaźnionych krajów Unii Europejskiej do naszego naiwnego państwa. Kapitanem zaś tej barki, mało podobnym do siostrzeńca kaphornówki, była wciąż ta sama chuda jędza z wyłupiastymi oczyma i zaciśniętymi usteczkami, Aldona Hajnrych-Zombiszewska, wyjąca pięćdziesiątka nienawidząca świata i ludzi. Pani, dla swej urody i charakteru słusznie zwana Zombie zarówno przez personel, jak i przez pensjonariuszy domu dziecka na prawobrzeżnym przedmieściu Szczecina, tuż pod Puszczą Bukową. Do tego właśnie domu, w którym zajmowała mikroskopijne mieszkanko służbowe na poddaszu, wracała Zosia dobrze po północy, zadumana i rozdzierana przez uczucia kompletnie przeciwstawne. Świadomość, że jednak reaguje wciąż na mężczyzn, była dla niej krzepiąca. Świadomość, że ten mężczyzna, na którego ona zareagowała, na nią nie reaguje wcale - raczej nieprzyjemna. Ostatecznie zwyciężyła świadomość numer dwa i Zosia wkroczyła w progi domu o wdzięcznej nazwie „Magnolie” w nastroju minorowym. Nastrój ten pogłębił się znacznie, kiedy zza winkla korytarza na pierwszym piętrze wychynęła wysoka postać owinięta koronkowym szalem i stanęła przy schodach, uniemożliwiając Zosi swobodne przedostanie się na poddasze. - Dobry wieczór - skrzypnęła postać sarkastycznym tonem. - Miło, że pani jednak czasem wraca do domu, pani Czerwonka. Dobrze, że dzieci nie widzą, o której to pani wychowawczyni się pojawia. I nie czują, jak pachnie. Fakt, jedyną wadą tawerny jest to, że wolno w niej palić, w związku z czym po kilku godzinach tam spędzonych, zwłaszcza kiedy ktoś daje koncert i piwniczka zapchana jest słuchaczami - człowiek i jego ubranie przesiąkają charakterystycznym smrodkiem papierosów i piwa. Zosia, zaprawiona w bojach, po powrocie z takich koncertów natychmiast wskakiwała pod prysznic, a ubranie ładowała do pralki. Tym razem pani dyrektor wywąchała ją, zanim Zosia zdążyła zrobić to, co zawsze. Normalnie Zosia odpyskowałaby coś w rodzaju, że jest dorosła, ma prawo i nikomu do tego, jak pachnie, ale tym razem wciąż miała przed oczami wizję posępnego, czarnowłosego faceta, stojącego na mostku kapitańskim fregaty prującej fale pod pełnymi żaglami. Tak jej się ten Adam zwizualizował i już. Spojrzała więc na panią HajnrychZombiszewską łagodnie i melodyjnym głosem powiedziała: - To ja już pójdę do siebie, dobranoc, pani dyrektor.

Płynnym ruchem wyminęła dyrektorkę, która miała nadzieję na przyjemną wymianę zdań, zakończoną swoim zwycięstwem i wkroczyła na schody. Aldona wyraziła jeszcze ironiczną nadzieję, że nie będzie trzeba nikogo wyciągać na dyżur przy użyciu siły, ale nie doczekała się odpowiedzi i odeszła jak niepyszna. Fregata z mostkiem i kapitanem pojawiła się znowu w świadomości Zosi i nie pozwoliła jej dostrzec niewyraźnej figurki majaczącej przy drzwiach mieszkania. Zosia prawdopodobnie by ją rozdeptała, gdyż figurka nie zamierzała ani drgnąć, ani się odezwać, na szczęście jednak potknęła się o wystającą lewą nogę, zaklęła z cicha pod nosem (pomna nieprzyjaznej obecności pani dyrektor piętro niżej) i włączyła światło. - Matko święta, Aduś, to znowu ty. Co tu robisz, zamiast spać jak Bóg przykazał o tej porze? - Pani tez nie śpi - powiedziała arogancko figurka, nie wymawiając szypiaszczych. - Aduś. Ja to ja, a ty to ty. Jestem dorosła i wróciłam sobie z ląfrów. Wolno mi. Najwyżej się nie wyśpię jutro. A ty powinieneś być we własnym ciepłym łóżeczku, przytulić jakiegoś misia i spać, bo będziesz nieprzytomny jutro na lekcjach i znowu przyniesiesz pałę. To co, wracasz do misia? - Pierdolę misia - powiedziało dziecko ponuro. Zosia westchnęła ciężko. Fregata z kapitanem odfruwała coraz dalej. - Adek, umówiliśmy się, że jeśli będziesz używał przy mnie wyrazów, to przestanę się z tobą przyjaźnić. Wiesz, że nie muszę się z tobą przyjaźnić. Nie jesteś z mojej grupy. No to jak? - Pseprasam. Ja chcę się z panią psyjaźnić. Nie mogłaby mnie pani wziąć do swojej grupy? - Teraz, w nocy? - Zosia dobrze wiedziała, że pani dyrektor ani w nocy, ani za dnia nie zgodzi się na przeniesienie Adusia do jej grupy. Gdyby Aduś był w grupie Zosi, to Zosia prawdopodobnie nie pozwoliłaby pani dyrektor znęcać się nad nim. Dla pani dyrektor była to jedna z ulubionych rozrywek - niestety, od jakiegoś czasu nie miała go u siebie, czyli pod ręką,

ale

zawsze

potrafiła

dopaść

nieszczęśnika

na

neutralnym

gruncie.

Jego

wychowawczyniom było wszystko jedno, czy Adolf obrywa, czy nie. - Najlepiej teraz - mruknął. - No, ja wiem, że to niemożliwe. Ale chciałbym z panią pogadać. - W dzień nie możesz? - zapytała bez większej nadziei Zosia, która dobrze wiedziała, że jak Aduś zacznie się zastanawiać nad niedoskonałościami świata tego, to nie skończy tak

prędko. Do tej pory jednak przychodził na pogawędki wyłącznie w dzień. Co go tak przypiliło? I ciekawe, jak długo tu siedzi, przecież chłodno na tych schodkach. Dotknęła lodowatej ręki chłopca i zrobiło się jej go żal. - Zmarzłeś - mruknęła. - Chodź, zrobię herbaty z sokiem malinowym, to się rozgrzejesz. Coś się stało? - Eee, nic takiego, ale to ja powiem psy tej herbacie - odmruknął wymijająco Aduś i pociągnął nosem. - Pani śmierdzi jak mój tato - skonstatował, podnosząc się ciężko ze schodka. - Ja śmierdzę tylko chwilowo, bo byłam w pubie i piłam piwo, i wszyscy tam palą papierosy, ale zaraz się wykąpię, przebiorę i upiorę. - Z trudem powstrzymała się od przypomnienia, że tato, w przeciwieństwie do niej, śmierdzi permanentnie, rzadko się myje i chyba nigdy nie pierze ubrań. Tato Adusia bowiem, Dionizy Seta, jak osiągnął kilka lat temu zaawansowane stadium alkoholizmu, tak postanowił się w nim utrzymać do końca życia. - Bo żebym ja się, pani dyrektor, inaczej nazywał - tłumaczył wielokrotnie Aldonie Hajnrych-Zombiszewskiej. - Żebym ja się, na ten przykład, nazywał Pięćdziesiątka. Albo jeszcze lepiej Dwudziestkapiątka. Znaczy się, Szczeniaczek. Pani rozumie, taki mały kielonek. Szczeniaczek. No. Ale ja się nazywam Seta. To jak ja mam być trzeźwy? Ja nie mogę. Nie ma, pani rozumie, takiej po...op-cji. Mnie nie wypada. Nobles obliż - dodawał, elegancko akcentując ostatnie sylaby, bardzo zadowolony ze swojej oszałamiającej erudycji. Aldona zwana Zombie nie zdradzała jednak skłonności do oszołomień na tle francuskiej wymowy Dionizego Sety. Zosia była kiedyś świadkiem jednego z licznych spotkań tej pary. Porządkowała dokumenty w wielkiej szafie, a pani dyrektor usiłowała przekonać Dionizego do ratowania rodziny, znajdującej się właśnie w stanie demontażu. - Panie Seta - ciskała słowami spomiędzy zaciśniętych warg, jak gdyby były one (słowa, nie wargi) kamieniami rzucanymi na szaniec. - Panie Seta. Ja panu przypominam. Pan jest ojcem. Adolf jest pana synem. Tak, czy nie? - W zasadzie tak - próbował wykrętów Dionizy. - Ale wszelakoż... - Żadne wszelakoż! Nie wyprze się pan w żadnym sądzie, chociażby dlatego, że Adolf jest do pana podobny jak dwie krople wody! - Z tymi kroplami to ja bym nie przesadzał... wąsów nie ma - rozkosznie zachichotał kochający tatuś. - Panie Seta! Niech pan tu nie rżnie głupa! Jest pan ojcem i ma pan cholerny obowiązek opieki nad nieletnim synem! To wstyd dla pana, że syn znajduje się w placówce!

- Straszny wstyd - zgodził się Dionizy potulnie, ale zaraz błysnął chytrym oczkiem. Tylko, widzi pani dyrektor, ja sam bez matki nie poradzę. A matka... Tu artystycznie zawiesił głos i zatrzepotał rzęsami. Zosia nie wiedziała wtedy, dlaczego pani dyrektor spłonęła w tym momencie krwawym rumieńcem, a jej głos zamienił się w złowrogie warczenie. - Panie Seta! Nie mówmy już o jego matce! Jeśli nie potrafił jej pan utrzymać przy sobie
Włochata amatorka pierwszy raz czuje, że jej dobrze
Pokazuje jakie ma głębokie gardełko
Czarny kutas z łazienki

Report Page