Śmiała brunetka na mokrym dachu

Śmiała brunetka na mokrym dachu




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Śmiała brunetka na mokrym dachu


Agata Czykierda-Grabowska - Kiedy na mnie patrzysz

Home
Agata Czykierda-Grabowska - Kiedy na mnie patrzysz



Na dworze wiatr rozsypywał pożółkłe liście z olbrzymiego kasztanowca rosnącego pod samym oknem pokoju Kariny. Drzewo było swoistym odzwierciedleniem z...



Na dworze wiatr rozsypywał pożółkłe liście z olbrzymiego kasztanowca rosnącego pod samym oknem pokoju Kariny. Drzewo było swoistym odzwierciedleniem zmieniających się pór roku. Wiosną zakwitało pięknymi, różowo-białymi kwiatami, a w pełni lata stawało się chłodnym azylem dla mieszkańców pobliskiego osiedla. Nawet zimą, otulone białym puchem, stanowiło uroczy widok. Jedynie późną jesienią, pozbawione doszczętnie kolorowych liści, zaczynało przypominać powykręcane artretyzmem ciało starego człowieka. Dziewczynę, obdarzoną zbyt bujną wyobraźnią, zawsze przerażał ten obraz. Ale tak było kiedyś. Na zewnątrz robiło się już ciemno, powoli zapalały się osiedlowe latarnie, a z nieba zaczynała się sączyć delikatna mżawka. Jakaś para przechodniów trzymająca się za ręce, zauważywszy, że zbiera się na deszcz, przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej schować się pod zadaszeniem pobliskiego przystanku autobusowego. Dlaczego tak boicie się kilku kropel deszczu? Przecież się nie roztopicie, pomyślała cierpko i od razu skarciła się za to w duchu. A dlaczego ty tak się go bałaś? zadała sobie pytanie. Pojedyncze krople, które z zadziwiającą synchronizacją łączyły się ze sobą na szybie, tworząc wolno płynące strugi, miały jakąś hipnotyzującą siłę, której Karina nie potrafiła się oprzeć, i tak jak działo się to wiele razy wcześniej, pozwoliła swoim myślom popłynąć razem z nimi do tamtego dżdżystego dnia, kiedy wszystko się zaczęło. Odtwarzała go w pamięci tak często, że czasami miała wrażenie, że wszystko sobie wymyśliła. Zamykając oczy, potrafiła przywołać najdrobniejsze szczegóły, zapachy, wrażenia i myśli, które wówczas przemknęły jej przez głowę. Powoli zapadała w ten jedyny w swoim rodzaju sen na jawie, który przynosił jej spokój i ukojenie, niczym kołysanka na dobranoc. * Karina nie pamiętała bardziej deszczowego lata. Nie było tygodnia, w którym nie przemokłaby do suchej nitki, modląc się, żeby nie dostać zapalenia płuc. Minął niecały miesiąc od chwili przyjazdu do domu, a jedyny prawdziwie ciepły i słoneczny dzień to ten, w którym opuszczała Warszawę, zmierzając do rodzinnego miasta. Dzisiejszy deszcz przechodził sam siebie w swojej intensywności. To, co zapowiadało się jedynie jako nieznośna mżawka, zmieniło się w płynącą strumieniami ulewę. Cholera jasna. Co ją podkusiło, żeby dać się namówić Marcie, swojej przyjaciółce, na głupie zakupy w sąsiednim mieście? Karina nie ruszyłaby się z domu, gdyby przeczuwała taki niefortunny obrót pogodowej sprawy. Oczywiście wiedziała, że będzie siąpić, ale coś takiego nie przeszło jej przez myśl. Kto mógł się tego spodziewać? No cóż, jeśli ktoś miałby się spodziewać takich sytuacji, to właśnie ona, pomyślała z goryczą. Mało tego – była pewna, że gdyby podjęła decyzję o podróży w jakikolwiek inny dzień, jej położenie wyglądałoby identycznie. Zwolniła do czterdziestu kilometrów na godzinę, próbując z wielkim trudem obserwować drogę pomiędzy zbierającymi wodę wycieraczkami, które wyglądały, jakby miały zaraz stanąć pod naporem kolejnych fal deszczu. Rozważała nawet zatrzymanie się na chwilę, żeby przeczekać nawałnicę, ale doszła do wniosku, że takie posunięcie mogłoby się okazać fatalne w skutkach. Droga wiodła przez

osłaniający ją z obu stron gęsty las, który prawie dotykał wąskiego pasa pobocza. Kierowca nadjeżdżającego samochodu mógłby jej nie zauważyć i w najlepszym wypadku spowodować stłuczkę. Nagle, w odległości dziesięciu metrów przed samochodem, zamajaczył jakiś kształt. Zahamowała tak gwałtownie, że pojazd pod wpływem śliskiej nawierzchni odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni. Co za dzień. Karina nie pragnęła teraz niczego bardziej, niż znaleźć się w ciepłym mieszkaniu z kubkiem gorącej herbaty w rękach, oglądając jakiś głupi serial lub czytając dobrą książkę. Mniej więcej tak wyobrażała sobie pobyt w domu podczas tych wakacji. No, może nie do końca tak. W jej wyobrażeniach nie było wzmianki o nieprzewidywanych załamaniach pogody. Po całym roku akademickim i pracy w weekendy była niewypowiedzianie zmęczona, miała ochotę tylko na niczym niezmącone lenistwo. W pierwszej chwili pomyślała, że drogę zagradza zerwana gałąź. Ponownie włączyła silnik samochodu, chcąc ominąć przeszkodę, i zamarła. Na jezdni nie leżała gałąź, a jeżeli już, to była to bardzo kudłata gałąź. Niewiele myśląc, wyskoczyła z samochodu i prawie tonąc w strugach deszczu, podbiegła do nieszczęsnego stworzenia, którym okazał się bury pies. Niewielki kundel leżał nieruchomo na środku jedni, jak się jej wydawało, bez życia. Powoli zbliżyła się do psa i zauważyła, że poruszył głową i zaskomlał żałośnie. Karinę zalała fala współczucia i przerażenia na widok cierpiącego zwierzęcia. Nie wiedziała, co w takiej sytuacji zrobić. Wahała się go dotknąć w obawie, że sprawi mu jeszcze większy ból. Mimo wszystko zaryzykowała i złapała go za przednie łapy, próbując go podnieść albo chociaż przeciągnąć w bezpieczne miejsce. Deszcz zalewał jej oczy, a przyklejone ubranie utrudniało każdy ruch. Kundelek popatrzył na nią swoim brązowymi, pełnymi bólu oczami, błagając ją o coś. – Tak, wiem – odpowiedziała mu, chociaż nie była pewna, czy wie. Przeciągnęła psa na pobocze. Mimo niezbyt dużych rozmiarów był bardzo ciężki, z trudem jej się to udało. Karina uznała, że nie ma takiej możliwości, aby dała radę przenieść go sama do auta bez przysporzenia mu dodatkowych cierpień, albo co gorsza dobicia go. Boże, co dalej? – pomyślała w panice. Wyciągnęła telefon i z przerażeniem stwierdziła, że padła bateria i nie da się z niego wykrzesać choćby jednego, jedynego połączenia. – Nie wierzę! Co jeszcze? – krzyknęła wściekle w niebo. Kundelek zaskomlał z bólu. Karina przykucnęła przy nim i w przypływie litości zaczęła głaskać go po głowie. Pies ledwo oddychał i co chwila przymykał wielkie brązowe ślepia, tracąc przytomność. Nie potrafiła powstrzymać łez, które, zmieszane ze strugami deszczu, zaczęły spływać jej po twarzy. Frustracja i współczucie dla nieszczęsnego zwierzęcia, z którego na jej oczach ulatywało życie, wzięły górę nad jej opanowaniem i zdrowym rozsądkiem i rozszlochała się na dobre. Nagle obok niej przejechał samochód. Zwolnił i zatrzymał się przed maską jej auta. Zesztywniała, słysząc otwierane drzwi obcego pojazdu, po części z zimna, była przemoknięta do szpiku kości, po części ze strachu. Opanuj się, na litość boską, to twoje rodzinne miasto, co może ci tu grozić – zbeształa się w myślach. Drzwi auta zatrzasnęły się i zobaczyła, że wysiadł z niego młody mężczyzna. Twarz miał ukrytą pod kapturem, co mimo wcześniejszych wewnętrznych perswazji jeszcze bardziej ją zaniepokoiło i wzmogło jej czujność. Ubrany w czarne, przylegające dżinsy, ciemną bluzę i takąż samą skórzaną kurtkę, nie

wzbudzał zaufania. Zbliżył się szybkim, sprężystym krokiem. Karina przysunęła się instynktownie bliżej swojego samochodu, gotowa w każdej chwili wskoczyć do niego i odjechać, gdyby zaszła taka potrzeba. – Potrzebujesz pomocy? – zapytał mężczyzna niskim głosem. Ledwo wyszedł z auta, a już był cały mokry, ubranie przylgnęło do niego jak druga skóra. Szybkim ruchem ręki starł wodę z twarzy. Karina zauważyła, że był młody, musiał mieć około dwudziestu kilku lat. Spojrzała w dół na nieprzytomnego już psa, nie znajdując żadnych sensownych słów na opisanie sytuacji, w której właśnie się znalazła. Mężczyzna podążył za nią wzrokiem i od razu zrozumiał, albo wydawało mu się, że zrozumiał. – Potrąciłaś go? – zapytał bez żadnych emocji. – Nie, nie ja – zaprzeczyła gorąco i jednocześnie potrząsnęła głową, żeby to podkreślić. – Zobaczyłam go na jezdni i chciałam mu pomóc, ale jest za ciężki i nie wiem, co dalej – wyrzuciła z siebie nieskładnie na jednym wydechu. Szybko wytarła z twarzy łzy, tak jakby mógł je rozróżnić w strugach deszczu. Za nic w świecie nie chciała, żeby ktoś obcy widział, jak płacze. Z jego twarzy, przysłoniętej kapturem, nie mogła niczego wyczytać. – Odsuń się – powiedział sucho i schylił się, aby podnieść psa. Przykucnął przy zwierzaku, uniósł go niezwykle delikatnie, podtrzymując jedną ręką łeb, a drugą tułów, i ruszył w kierunku swojego samochodu. – Otwórz drzwi – wydał jej kolejne polecenie, próbując przebić się głosem przez wciąż szalejącą ulewę. Karina drgnęła, słysząc jego szorstki i rozkazujący ton, ale podbiegła szybko do auta. W innych okolicznościach nie pozwoliłaby mówić do siebie w ten sposób, ale nieznajomy był zdeterminowany, aby jej pomóc, więc milczała i wykonywała jego polecenia. Szybkim ruchem otworzyła tylne drzwi i odsunęła się. Mężczyzna ułożył nieszczęśnika na tylnym siedzeniu, nie zważając na to, że ubłocony i cuchnący pies zabrudzi mu tapicerkę. – Nie jestem stąd, nie znam dobrze okolicy, a on chyba długo nie wytrzyma. – Wskazał ruchem głowy na swój samochód. Przydługie, jasne włosy przylgnęły mu do czoła, odgarnął je wierzchnią częścią dłoni. – Musisz wskazać mi drogę do najbliższego weterynarza – dodał, patrząc jej prosto w oczy. Niczego nie muszę, pomyślała automatycznie, ale miała na tyle rozumu, żeby zatrzymać to dla siebie. Karina zanotowała, że mężczyzna ma szare, głęboko osadzone oczy, których nie spuszczał z jej twarzy. – Jedź za mną – rzuciła krótko i pobiegła do swojego samochodu. Było dla niej oczywiste, że kurtuazja związana ze zwracaniem się do obcej osoby per pan/pani nie obowiązuje w takich sytuacjach. Zawróciła w stronę miasta i ruszyła tak szybko, jak tylko pozwalały na to warunki na drodze. Gdy wyjeżdżała z odcinka szosy okolonego z dwóch stron gęstym lasem, deszcz zelżał i zmienił się delikatną mżawkę. Nie zastanawiając się długo, docisnęła pedał gazu. Szybka jazda była jedną z przyjemności, których nigdy sobie nie odmawiała, mimo braku entuzjazmu ze strony większości pasażerów. Wjeżdżając do miasta, zwolniła, zerkając jedocześnie w lusterko, aby upewnić się, że jej wybawca wciąż za nią nadąża. Jej rodzinna miejscowość nie różniła się od innych tego typu na Lubelszczyźnie. Na

obrzeżach mieściły się magazyny i lokalne firmy produkcyjne. Na pustych i gdzieniegdzie zadrzewionych działkach zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu pretensjonalne wille bogatych przedsiębiorców i radnych. Miasto dzieliło się na kilka części, poszatkowanych głównymi ulicami. Na jedną z nich składały się osiedla niskich bloków z wielkiej płyty. Inna część, okalająca ścisłe centrum, to dzielnica domków jednorodzinnych, kostek, jak nazywała je w myślach Karina, szczyt myśli architektonicznej późnych lat osiemdziesiątych. Wszystkie wyglądały dla niej tak samo i nie chodziło tu tylko o kształt budynków. Wybrukowany kostką podjazd dla samochodu, wypielęgnowany trawnik z kiczowatymi figurkami lub roślinną girlandą przy wejściu i wysokie tuje wciśnięte w metalowe ogrodzenia, stojące dumnie na straży prywatności domostw – wszystkim tym elementom aranżacyjnym towarzyszył bezdyskusyjny brak indywidualności i wyobraźni. Karina skręciła na pierwszych światłach w prawo w kierunku jednego z takich osiedli. Wjechała w wąska uliczkę, przy której z jednej strony stały ciasno do siebie przytulone domki jednorodzinne, a z drugiej szereg lokali usługowych. Zaparkowała na zwalniającym się właśnie miejscu. Z ulgą stwierdziła, że kilka metrów dalej są także wolne miejsca. Wysiadła i zamknęła samochód, po czym podbiegła pewnie do szarej hondy civic, zastanawiając się, co z kundlem. Mężczyzna wysiadł z samochodu i rozglądał się niepewnie. Twarzy nie zasłaniał mu już kaptur, jasne, wilgotne włosy zaczesał ręką do tyłu. – A! Tu jesteś! Prowadź – wydał jej kolejne polecenie, ale już całkiem neutralnym tonem. Karina poszła przodem w kierunku jednego z lokali z zielonym szyldem. Przychodnia Weterynaryjna „Precel”. Przytrzymała drzwi i mężczyzna wniósł nieprzytomnego psa, który, jak zauważyła z ulgą, wciąż oddychał. Weszli do recepcji z takim impetem, że oczy wszystkich obecnych w poczekalni osób zwróciły się w ich stronę. Jak zwykle w takich sytuacjach, Karina poczuła się niepewnie. Nie lubiła być w centrum zainteresowania, nieważne z jakiego powodu. Towarzyszący jej mężczyzna zdawał się nie zauważać nikogo i niczego, a tym bardziej nie okazywał żadnych oznak skrępowania. Kolorystykę wnętrza przychodni, jak przystało na każdą szanującą się placówkę medyczną, stanowiła groszkowa zieleń, potocznie zwana szpitalną. Na ścianach wisiały różne plakaty i ulotki informacyjne na temat żywienia pupili i właściwej opieki nad nimi. Z niektórych ogłoszeń wyzierały samotne ślepia porzuconych zwierząt, które szukały, albo wręcz błagały o nowy dom. Obok recepcji mieścił się niewielki sklepik zoologiczny. Musieli stanowić nie lada widowisko, oboje przemoczeni od stóp do głów, z nieprzytomnym zwierzęciem na rękach. Ignorując skonsternowane i oskarżycielskie spojrzenia osób w poczekalni, Karina zwróciła się bezpośrednio do recepcjonistki, wysokiej, ciemnowłosej dziewczyny, którą znała z widzenia. – Czy jest Ula? Mamy potrąconego psa, który ledwo oddycha. – Tak, ale jest teraz z pacjentem. Zaczekajcie, pójdę po nią. Proszę tutaj. – Wskazała ręką drzwi, które prowadziły do najbliższej sali zabiegowej. – Niech go pan położy na tym stole. A tutaj może pan umyć ręce – powiedziała, nie odrywając wzroku od mężczyzny. Gdy podciągnął rękawy skórzanej kurtki, Karina zauważyła, że począwszy od nadgarstków jego wewnętrzną część ręki pokrywają skomplikowane, wijące się tatuaże. Przyglądała im się zafascynowana do momentu, w którym zdała sobie sprawę, że mężczyzna też jej się przygląda. Szybko odwróciła wzrok i ze zbytnią dokładnością zabrała się za mycie rąk.

W chwili, w której recepcjonistka opuściła pokój zabiegowy, pies zapiszczał przeciągle. Oboje rzucili się do stołu, zderzając się przy tym ramionami. Karina odsunęła się gwałtownie, rzucając szybkie „przepraszam”. Mężczyzna spojrzał na nią ciekawskimi szarymi oczami, jakby jej nie dosłyszał i chciał coś powiedzieć. W tej samej chwili w drzwiach stanęła Ula, omiatając wzrokiem sytuację, którą zastała w sali. Ula, bliska przyjaciółka siostry Kariny, była niską, krępą kobietą o burzy rudych loków, które dla wygody związywała w ciasny węzeł. – Kara, co się stało? To twój pies? – spytała, przenosząc wzrok z Kariny na jej towarzysza i z powrotem. – Nie, znalazłam go leżącego na ulicy przy lesie, ktoś go potrącił i zostawił. Pewnie myślał, że już nie żyje. – Albo miał to w dupie – rzuciła bez ogródek Ula, od razu zabierając się do pracy. – Poczekajcie, proszę, na zewnątrz, to trochę potrwa. Posłusznie opuścili pomieszczenie, wchodząc ponownie do recepcji, pełnej rozmów, szczekania i ogólnego gwaru spowodowanego codzienną pracą przychodni. Karinę ogarnęło przygniatające wręcz zmęczenie, ale jednocześnie odczuła też ulgę na myśl o tym, że pies już nie cierpi; na pewno dostał sporą dawkę leku przeciwbólowego. W duchu żywiła nadzieję, że wyjdzie z tego, wiedziała jednak, że cokolwiek się wydarzy, najgorsze ma już i tak za sobą. Karina była przekonana, że mężczyzna, upewniwszy się, że pies otrzyma pomoc, po prostu wróci do swoich spraw, ale ku jej zdziwieniu wcale nie zamierzał się ruszać z miejsca. Nie czuła się w jego towarzystwie swobodnie, głównie z powodu tego, że prawie w ogóle się nie odzywał; nie miała pojęcia, jak się przy nim zachowywać. Oparł się nonszalancko o jedną ze ścian i wpatrywał się w witrynę przy głównym wejściu. Karina spojrzała na swoje odbicie w tej samej witrynie i przeraziła się tym, co zobaczyła – włosy opadały jej strąkami na ramiona i czoło, oczy miała zaczerwienione (to tyle, jeśli chodziło o ukrycie tego, że płakała), a pod nimi rozmazaną mascarę. Obraz nędzy i rozpaczy, pomyślała zrezygnowana i zaczęła niezdarnie wycierać dłonią wielkie plamy pozostawione przez tusz. W tej samej chwili w odbiciu napotkała rozbawione spojrzenie mężczyzny, który najwyraźniej od dłuższego czasu przyglądał się jej bezowocnym staraniom naprawienia swojego wyglądu. Odwróciła wzrok od szyby i przyjrzała mu się dokładnie, po raz pierwszy, odkąd zatrzymał się przy jej samochodzie, oferując pomoc. Był wysoki i szczupły. Przydługie blond włosy z powodu wilgoci zaczęły się wywijać w różne strony. Musiał zdawać sobie z tego sprawę, ponieważ co chwilę wygładzał je ręką i zaczesywał do góry. W szczupłej twarzy z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi dominowały duże szare oczy, które już wcześniej przykuły jej uwagę. Miało się wrażenie, że należały do osoby, która już wiele w życiu przeżyła. Ich głębię podkreślały ciemne cienie pod nimi, które sprawiały, że jego twarz wyglądała na zmęczoną. Jego usta mogły przyprawić o zazdrość niejedną kobietę, były pełne i idealnie zarysowane. Był na swój sposób przystojny, co potwierdzał chociażby zamglony wzrok recepcjonistki Niny, która, odkąd pojawili się w przychodni, bez przerwy na niego zerkała. Był ciekawy, ale zupełnie nie w typie Kariny. Pomimo uczucia wdzięczności w niewytłumaczalny sposób działał jej na nerwy. Chcąc dać mu do zrozumienia, że jego rola już się zakończyła, postanowiła pierwsza się odezwać: – Naprawdę nie musi pan tracić czasu i czekać tu ze mną. Pies jest w dobrych rękach, proszę mi

wierzyć. Drgnął, słysząc jej głos, który najwyraźniej wyrwał go z głębokiego zamyślenia. Wyglądał na zaskoczonego, nie wiedziała tylko, czy z powodu tego, co powiedziała, czy też tego, że w ogóle się do niego odezwała. – Wierzę. Nie jestem tu z powodu braku zaufania do lekarza. Chciałbym po prostu wiedzieć, co będzie z nim dalej – powiedział trochę urażonym tonem. – Nie wiesz, że jeśli kogoś uratujesz, jesteś za niego odpowiedzialna do końca życia? – dodał całkiem poważnym tonem, co trochę zbiło ją z tropu i nie potrafiła od razu znaleźć jakiejś trafnej odpowiedzi. Poczuła wstyd z powodu swojej nieuzasadnionej niechęci do tego mężczyzny, który przecież wcale nie musiał tkwić w zatłoczonej przychodni tylko po to, żeby przekonać się, czy biedne zwierzę z tego wyjdzie. Nie musiał w ogóle jej pomagać, mógł po prostu zostawić ją na tym mokrym poboczu, a ona przyglądałaby się bezradnie, jak z psa uchodzi życie. Niczego nie musiał. Jakie znaczenie miało to, że jest niewystarczająco miły czy niewystarczająco towarzyski? Wypowiadając następne zdanie, starała się, by było możliwie najbardziej przyjazne. – Nie podziękowałam panu… – Zabrzmiało to naprawdę szczerze, tak jak chciała. Uśmiechnął się tak niespodziewanie, że Karina na chwilę zaniemówiła. – No więc, słucham. – Wciąż się uśmiechał wyczekująco, pokazując białe, ale nie do końca równe zęby. – Dziękuję – powiedziała, zaciskając wargi i powtarzając sobie w myślach wcześniejsze argumenty, dla których powinna być dla niego miła. Otworzył usta, zapewne żeby znowu wprawić ją w zakłopotanie jakąś uwagą. Nie było jej jednak dane dowiedzieć się, co też takiego miał jej do powiedzenia, ponieważ w tym samym czasie z sali zabiegowej wyszła Ula. Oboje zwrócili się w jej stronę, dziwnie zsynchronizowani, podobnie jak wcześniej w gabinecie. – Na chwilę obecną wiem, że ma złamaną łapę i pęknięte żebro. Musimy zrobić USG, żeby sprawdzić, czy nie zostały uszkodzone organy wewnętrzne. Trochę to potrwa i nie ma sensu tu czekać. Zrobimy wszystko, co będzie można – powiedziała rzeczowo. – Dziękuję. Proszę, daj mi znać… – zawahała się, czując ucisk w gardle – cokolwiek się stanie. – Nie patrząc na nikogo, odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem wyszła na zewnątrz, żeby schować się przed spojrzeniami innych, mając świadomość tego, że delikatna tama powstrzymująca ją od szlochu może w każdej chwili pęknąć. Skierowała się prosto do samochodu, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu i zrzucić z siebie mokre ubrania. Siedząc już w aucie i gotując się do wyjazdu, po raz ostatni spojrzała w stronę przychodni. Mężczyzna stał na zewnątrz praktycznie bez ruchu i patrzył w jej stronę. Nie potrafiła odgadnąć, o czym myśli. Co sobie pomyślał po tym, jak wyszła tak bez pożegnania? Czy
Seksowne laski zbierają spermę na swoich ślicznych twarzach
Cycata laska hentai ruchana
Domowy pokaz nóg

Report Page