Ślina na kutasie Diesela

Ślina na kutasie Diesela




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ślina na kutasie Diesela


ślina

in English

Polish-English dictionary


Less frequent translations

show
hide




dribble
·
slobber
·
slaver
·
drool
·
sputum
·
phlegm
·
drivel
·
slabber


Show algorithmically generated translations


Show algorithmically generated translations


Wodnista struga śliny wylądowała na brodzie doktor Inyang

The watery smear of saliva landed on Dr Inyang’s chin.

Czy widzisz ślinę kapiącą z tych Osłon Wargi dziewczyny wydymają usta w barze?

Do you see the drool dripping from those Cover Girl lips pouting at the bar?”

–Elenia, mój ukochany skarb – ryknął, opryskując się śliną . – Jakże słodki stanowisz widok dla moich oczu.

“Elenia, my darling treasure,” he brayed, spraying spittle , “how sweet the sight of you is to my eyes.

Nie znaleźliśmy nasienia ani śliny .

There was no semen, there was no saliva .

Jama ustna potrzebuje około 20 minut aby naturalnie samodzielnie się oczyścić wraz ze śliną , więc jeśli pijesz kolejny napój co 20 minut, to trochę jakbyś moczył zęby w tym przez cały dzień.

It takes the oral cavity about 20 minutes to cleanse itself naturally with saliva , so if you're taking a drink every 20 minutes, it's as though you're bathing your teeth in this all day long.

Przełknęła ślinę i wyszeptała coś, czego Jess nie usłyszał, ale Wolfe najwyraźniej tak.

She swallowed and managed to whisper something Jess couldn’t catch, but Wolfe clearly did.

Tak - na ślinę , tak - na członka, tak - na życie w śmierci i radość w życiu - w śmierci na zawsze.

Yes to his spittle ; yes to his cock; yes to this life in death, and joy in life in death forever and ever.

Darnell konwulsyjnie przełknął ślinę dwa lub trzy razy.

Darnell swallowed convulsively two or three times.

Rosemary ciężko przełknęła ślinę , gdy poczuła jego język poruszający się po jej kroczu do jej dupka.

Rosemary gulped hard when she felt his tongue moving over her perineum to her asshole.

Przełknęła głośno ślinę i wyszła na korytarz luksusowego domu kolonialnego.

Swallowing hard, she walked out into the hallway of the expensive, colonial house.

Nagle poczułem mdłości, a gdy przełknąłem ślinę , zabolało mnie gardło

Suddenly I felt nauseous and, when I swallowed , my throat hurt.
It contained dna from the saliva of this guy.

Spróbowałam przełknąć ślinę , jednak gardło miałam całkiem suche, kiedy powtórzyłam: - Piekło?

"I swallowed , but my throat was dry as I repeated, ""Hell?"""

Przełknęła ślinę , przypominając sobie swoją ostatnią walkę z Jacenem.

She swallowed hard, remembering her last fight with Jacen.

Wydawało się, że skorupa rozpuszcza się w jego paszczy i żołądku niczym namoczony w ślinie krakers.

The shell seemed to dissolve inside the shark’s mouth and stomach like a cracker soaked in saliva .

Ślina buldoga cieknie z jego szczęki!

Bulldog drool courses through his jowls!

Przełknął ślinę i wydawało się, że szuka słów, położył rękę na jej.

He swallowed hard and seemed to search for the words as he laid his hand over hers.

- Z gniewem przełknęła ślinę . - Ale teraz jestem dumna, że jestem waszą córką.

‘But now,’ she continued, ‘now I’m proud to be your daughter.

od zachodu – od miejscowości Jamiołki-Godzieby wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Śliny do miejscowości Jamiołki-Kowale, następnie w kierunku północnym przez miejscowość Stypułki-Borki do drogi Kierzki–Czajki po wschodniej stronie miejscowości Kierzki.

from the west — from the village Jamiołki-Godzieby along the east bank of the river Ślina to the village of Jamiołki-Kowale, then to the north through the village Stypułki-Borki to the road Kierzki — Czajki on the eastern side of the village Kierzki.

Tlenek azotu, silny związek bakteriobójczy, powstaje przy zetknięciu obecnego w ślinie azotynu z powierzchnią skóry, mającą odczyn kwasowy.

Nitric oxide, a powerful chemical that can kill germs, forms when nitrite present in saliva comes into contact with the acidic surface of the skin.

Matthew powiedział, że to wpływ jego śliny , która pozwala zasklepić się ugryzieniu, nie gojąc go przy tym całkowicie.

Matthew told me that this was due to a property in his saliva , which sealed the bite without letting it heal completely.

Komendant naszego garnizonu, Bernard de Servian, zaczął szykować miasto do obrony. - Zamilkł, z trudem przełknął ślinę .

The commander of our garrison, Bernard de Servian, : began to organise the defences.”

Szaleńcza jatka wyostrza mi zmysły, zapach krwi Alfreda sprawia, że cieknie mi ślina .

The feeding frenzy is heightening my senses, as the smell of Alfred’s blood assails me, causing my mouth to water.

Ślina wypływała mu z kącików ust, ale potrafił jeszcze narzucić swoją wolę.

Saliva dribbled from the slit between his lips, but he had enough strength to impose his will.

Przeszłem przez nie, poświeciłem latarką i zobaczyłem... - Fernandez przerwał i przełknął ślinę

I went to it, shined my light out there, and saw...” Fernandez stopped and swallowed .

The most popular queries list:
1K ,
~2K ,
~3K ,
~4K ,
~5K ,
~5-10K ,
~10-20K ,
~20-50K ,
~50-100K ,
~100k-200K ,
~200-500K ,
~1M

Za pomocą inżynierii genetycznej chcą uniemożliwić replikację wirusa dengi w ślinie komara.
By using genetic engineering, they hope to prevent the dengue virus from replicating in mosquito saliva .
Nie musiałaś wycierać mu śliny , kiedy zagryzał pasy, które go niewoliły.
You didn't have to wipe the spit from his mouth when he used to bite on his restraints.


en


a clear liquid secreted into the mouth by the salivary glands and mucous glands of the mouth; moistens the mouth and starts the digestion of starches

I jeśli weźmiemy próbkę śliny , jestem pewien, że znajdziemy sporo twojej.
And if we tested it for spittle , I'm sure we'd find plenty of yours.


en


bodily fluid secreted by saliva glands

Ślina nie należy do Camerona, należy do jego przyrodniego brata.
The saliva doesn't belong to Cameron, it belongs to his half-brother.



Przebudzenie - Stephen King (pdf)

Home
Przebudzenie - Stephen King (pdf)



Stephen King Przebudzenie REVIVAL Przełożył Tomasz Wilusz Tę książkę dedykuję ludziom, którzy w dużej części zbudowali mój dom: Mary Shelley Bramowi S...

Stephen King Przebudzenie REVIVAL Przełożył Tomasz Wilusz Tę książkę dedykuję ludziom, którzy w dużej części zbudowali mój dom: Mary Shelley Bramowi Stokerowi H.P. Lovecraftowi Clarkowi Ashtonowi Smithowi Donaldowi Wandrei Fritzowi Leiberowi Augustowi Derlethowi Shirley Jackson Robertowi Blochowi Peterowi Straubowi oraz ARTHUROWI MACHENOWI, którego opowiadanie Wielki Bóg Pan zapadło mi w pamięć na całe życie. Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami. H.P. Lovecraft (przełożyła Ryszarda Grzybowska) I Piąta osoba dramatu – Góra Czaszki – Jezioro Spokoju Pod co najmniej jednym względem nasze życie naprawdę jest jak film. Główną obsadę tworzą rodzina i przyjaciele. Role drugoplanowe grają sąsiedzi, współpracownicy, nauczyciele i znajomi, których widujesz na co dzień. Są też aktorzy epizodyczni: ślicznie uśmiechnięta kasjerka z supermarketu, przyjazny barman w pobliskiej knajpie, kumple, z którymi trzy razy w tygodniu ćwiczysz na siłowni. Do tego dochodzą tysiące statystów – ludzie, którzy przemykają przez świat każdego z nas jak woda przez sito, raz zobaczeni i zapomniani. Nastolatek przeglądający powieści graficzne w Barnes & Noble, ten, obok którego musiałeś się przecisnąć (mamrocząc „przepraszam”), żeby dostać się do

regałów z czasopismami. Kobieta z sąsiedniego samochodu, która stojąc na czerwonym świetle, poprawia szminkę. Matka wycierająca umazaną lodami twarz dziecka w przydrożnej restauracji, do której wpadłeś coś przekąsić. Handlarz, który sprzedał ci torebkę orzeszków ziemnych na meczu baseballowym. Czasem jednak w twoje życie wkracza osoba niemieszcząca się w żadnej z tych kategorii. To joker, który przez długie lata wyskakuje z talii wtedy, kiedy się tego najmniej spodziewasz, często w sytuacjach kryzysowych. W branży filmowej taką postać zwie się piątą osobą dramatu albo agentem zmiany. Kiedy widzisz kogoś takiego na ekranie, wiesz, że jest tam, bo tak chciał scenarzysta. A kto pisze scenariusz naszego życia? Przeznaczenie czy przypadek? Chcę wierzyć, że to drugie. Pragnę tego całym sercem i duszą. Gdy myślę o Charlesie Jacobsie – piątej osobie mojego dramatu, moim agencie zmiany, moim zaprzysięgłym wrogu – nie mogę się zdobyć na to, by uwierzyć, że jego obecność w moim życiu miała cokolwiek wspólnego z przeznaczeniem. To by oznaczało, że wszystkie te koszmary stały się, bo miały się stać. Jeśli tak jest istotnie, światło nie istnieje i nasza wiara w nie jest naiwną ułudą. Jeśli tak jest, żyjemy w mroku jak zwierzęta w norze albo mrówki w głębi mrowiska. I nie jesteśmy sami. Na szóste urodziny dostałem od Claire armię i pewnej soboty w październiku 1962 roku szykowałem się do wielkiej bitwy. Było nas pięcioro rodzeństwa – czterech chłopaków, jedna dziewczyna – i jako najmłodszy przy każdej okazji dostawałem masę prezentów, ale te od Claire zawsze były najlepsze. Nie wiem, czy dlatego, że była najstarsza, czy przez to, że była jedyną dziewczyną. Może z obu tych powodów. Ale ze wszystkich fajowych prezentów, które mi dała przez lata, ta armia była zdecydowanie najlepsza. Składało się na nią dwieście zielonych plastikowych żołnierzyków, część z karabinami samopowtarzalnymi, część z maszynowymi, tuzin stopionych w jedno z takimi sterczącymi w górę rurami, które nazywały się moździerze (tak powiedziała mi Claire). Kompletu dopełniało osiem ciężarówek i dwanaście jeepów. Może najfajniejsze w tej armii było jej opakowanie, tekturowa wojskowa szafka na rzeczy osobiste pomalowana na maskujące zielenie i brązy, z wykonanym od szablonu napisem WŁASNOŚĆ ARMII USA na wieku. Pod spodem Claire dopisała, też od szablonu: JAMIE MORTON, DOWÓDCA. To byłem ja. – Ich reklama była w jednym z komiksów Terry’ego – powiedziała, kiedy

przestałem krzyczeć z radości. – Nie pozwolił mi jej wyciąć, bo jest zasmarkanym… – Zgadza się – powiedział Terry. Miał osiem lat. – Jestem zasmarkanym starszym bratem. – Ułożył dwa palce w widełki i zatkał nimi nos. – Wystarczy – ucięła nasza mama. – Żadnych kłótni między rodzeństwem w urodziny, proszę i dziękuję. Terry, wyjmij palce z nosa. – W każdym razie – ciągnęła Claire – zrobiłam kopię kuponu i wysłałam na podany adres. Bałam się, że to nie przyjdzie na czas, ale przyszło. Cieszę się, że ci się podoba. – I pocałowała mnie w skroń. Zawsze mnie tam całowała. Dziś, po tylu latach, wciąż czuję te delikatne pocałunki. – I to bardzo! – powiedziałem, przyciskając tekturową szafkę do piersi. – Zawsze mi się będzie podobać! To było po śniadaniu. Tego dnia były naleśniki z jagodami i bekon, mój ulubiony zestaw. W urodziny dostawaliśmy do jedzenia to, co lubiliśmy najbardziej, a po śniadaniu przychodził czas na prezenty, tam, w kuchni z opalaną drewnem kuchenką, długim stołem i potężną pralką, która ciągle się psuła. – „Zawsze” to dla Jamiego jakieś pięć dni – stwierdził Con. Miał dziesięć lat, był szczupły (choć potem nabrał masy) i już wtedy interesował się nauką. – To dobre, Conrad – powiedział nasz tata. Miał na sobie czysty roboczy kombinezon ze swoim imieniem RICHARD wyszytym złotą nicią na lewej kieszeni na piersi. Na kieszeni prawej widniał napis OLEJ OPAŁOWY MORTONA. – Jestem pod wrażeniem. – Dzięki, papciu. – W nagrodę za swoją elokwencję możesz pomóc mamie sprzątnąć po śniadaniu. – Dziś kolej Andy’ego! – Dziś miała być kolej Andy’ego – uściślił tata, polewając ostatni naleśnik syropem. – Bierz ścierkę, krasomówco. I postaraj się niczego nie zbić. – Rozpuszczasz go jak dziadowski bicz – burknął Con, ale chwycił ścierkę. Connie właściwie się nie mylił co do mojego sposobu pojmowania terminu „zawsze”. Po pięciu dniach gra „Operacja”, którą dostałem od Andy’ego, już obrastała kotami z kurzu pod moim łóżkiem (tak czy owak, brakowało w niej kilku części ciała; Andy kupił ją za ćwierć dolara na wyprzedaży). Podobny los spotkał układanki od Terry’ego. Con podarował mi stereoskop View-Master, który przetrwał nieco dłużej, ale ostatecznie wylądował w mojej szafie i tyle go widziano. Od mamy i taty dostałem ubrania, bo moje urodziny wypadają pod koniec

sierpnia, a tego roku miałem iść do pierwszej klasy. Nowe spodnie i koszule sprawiały mi mniej więcej taką radochę jak obraz kontrolny w telewizorze, ale starałem się podziękować z entuzjazmem. Domyślam się, że bez trudu przejrzeli mnie na wylot; sześciolatkom niełatwo udawać zachwyt… choć, smutno to przyznać, większość z nas względnie szybko nabiera w tym wprawy. W każdym razie ubrania zostały wyprane w potężnej pralce, rozwieszone na sznurze koło domu i ostatecznie złożone w kostkę spoczęły w szufladach mojej komody. Gdzie, czego pewnie nie trzeba dodawać, leżały zapomniane do września, kiedy przyszła pora je włożyć. Pamiętam, że jeden sweter, brązowy w żółte pasy, w gruncie rzeczy był całkiem fajny. Kiedy go nosiłem, udawałem superbohatera. Jestem Człowiek Osa! Złoczyńcy, strzeżcie się mego żądła! Con jednak mylił się co do tekturowej szafki z armią w środku. Bawiłem się tymi żołnierzykami dzień w dzień, zwykle na skraju podwórka, na pasie ziemi oddzielającym nasz trawnik od Methodist Road, w tamtych czasach nieutwardzonej. Z wyjątkiem drogi numer 9 i jednopasmówki prowadzącej na Kozią Górę, gdzie znajdował się ośrodek wypoczynkowy dla bogaczy, w Harlow nie było wtedy asfaltowych dróg. Pamiętam, jak mama narzekała, że w suche letnie dni do domu dostaje się tyle kurzu. Billy Paquette i Al Knowles – moi najlepsi koledzy – zwykle bawili się ze mną żołnierzykami, ale tego dnia, kiedy Charles Jacobs po raz pierwszy pojawił się w moim życiu, byłem sam. Nie pamiętam, dlaczego nie było Billy’ego i Ala, ale cieszyłem się, że dla odmiany nie mam towarzystwa. Po pierwsze, odpadała konieczność podzielenia armii na trzy dywizje. Po drugie – to było ważniejsze – nie musiałem się z nimi kłócić, czyja dziś kolej zwyciężyć. Prawdę mówiąc, wydawało mi się niesprawiedliwe, że w ogóle muszę przegrywać, bo przecież to były moje żołnierzyki i moja szafka wojskowa. Pewnego upalnego dnia późnego lata wkrótce po moich urodzinach podzieliłem się tymi przemyśleniami z mamą. Chwyciła mnie za ramiona i spojrzała mi w oczy – to był nieomylny znak, że za chwilę otrzymam kolejną Lekcję Życia. – Z takiego właśnie podejścia, że coś jest twoje, więc innym od tego wara, bierze się połowa problemów tego świata, Jamie. Kiedy się bawisz z kolegami, żołnierzyki są własnością was wszystkich. – Nawet jeśli się bawimy, że jesteśmy wrogami? – Nawet wtedy. Gdy Billy i Al idą do domu na kolację, a ty wkładasz żołnierzyki z powrotem do pudełka… – To szafka wojskowa!

– Jasne, do szafki wojskowej. Kiedy je chowasz, znów są twoje. Ludzie potrafią być dla siebie podli na wiele sposobów, o czym sam się przekonasz, jak podrośniesz, ale ja uważam, że źródłem wszelkiej nikczemności jest stare dobre samolubstwo. Obiecaj, synku, że nigdy nie będziesz samolubny. Obiecałem, ale i tak mi się nie podobało, kiedy Billy i Al wygrywali. Tego październikowego dnia 1962 roku, kiedy losy świata wisiały na włosku z powodu małego tropikalnego skrawka ziemi zwanego Kubą, walczyłem obiema stronami bitwy, co znaczyło, że bez względu na jej przebieg wygram. Niedługo wcześniej po Methodist Road przejechała równiarka („Tylko przerzuca kamienie z miejsca na miejsce”, zawsze utyskiwał tata) i było pod dostatkiem sypkiej ziemi. Zebrałem jej dość, żeby usypać najpierw wzgórze, potem wysokie wzgórze i wreszcie bardzo wysokie wzgórze, sięgające mi prawie do kolan. Początkowo chciałem je nazwać Kozią Górą, ale uznałem, że to mało oryginalne (było nie było, prawdziwa Kozia Góra wznosiła się raptem osiemnaście kilometrów stamtąd) i nudne. Po namyśle nadałem mu nazwę Góra Czaszki. Próbowałem nawet wydrążyć palcami dwie jaskinie jak oczodoły, ale sucha ziemia zasypywała jamy. – Mówi się trudno – powiedziałem plastikowym żołnierzykom porozrzucanym bezładnie w szafce wojskowej. – Życie jest ciężkie i nie można mieć wszystkiego. – Tata często tak mawiał i pewien jestem, że z piątką dzieci na utrzymaniu miał w tym względzie doświadczenie. – Jaskinie będą tylko na niby. Połowę armii rozlokowałem na szczycie Góry Czaszki. Tworzyli silną załogę. Najbardziej imponująco prezentowali się ci z moździerzami. To były szkopy. Amerykańskie wojsko rozstawiłem na skraju trawnika. Przydzieliłem im wszystkie jeepy i ciężarówki, bo pomyślałem sobie, że fajowo będą wyglądać, gnając po stromym stoku góry. Część się powywraca, to na pewno, ale co najmniej kilka dotrze na szczyt. I rozjadą szkopów z moździerzami, którzy będą wołać o litość. Nie zaznają jej. – Na śmierć i życie – powiedziałem, stawiając na ziemi ostatnich kilku bohaterskich Amerykanów. – Hicmer, ty będziesz następny! Właśnie przesuwałem ich do przodu, szereg po szeregu – wydając komiksowe dźwięki karabinu maszynowego – kiedy na pole bitwy padł cień. Podniosłem głowę i zobaczyłem jakiegoś faceta. Zasłaniał słońce obrysowujące jego sylwetkę złocistym światłem – zaćmienie przez człowieka.

Dużo się wtedy działo, jak w każde sobotnie popołudnie w naszym domu. Andy i Con byli w długim ogródku na tyłach i wśród krzyków i śmiechu grali z grupą kolegów w coś przypominającego baseball. Claire siedziała z dwiema koleżankami w swoim pokoju, gdzie puszczały płyty na gramofonie Imperial Party-Time, Loco- Motion, Soldier Boy, Palisades Park. Z garażu dochodził stukot młotka – Terry i tata dłubali w starym fordzie rocznik 1951, który tata nazywał Rakietą Szos. Albo Projektem. Raz słyszałem, jak go nazwał kupą szmelcu, które to wyrażenie bardzo mi wtedy przypadło do gustu i mam je w swoim repertuarze do dziś. Kiedy chcecie sobie poprawić nastrój, nazwijcie coś kupą szmelcu. To zwykle pomaga. Wiele się działo, ale w tej chwili jakby wszystko umilkło. Wiem, że to tylko złudzenie, wytwór zawodnej pamięci (nie mówiąc o całej walizce mrocznych skojarzeń), ale wspomnienie to jest niezwykle silne. Nagle ucichły krzyki chłopaków za domem, płyta grająca na piętrze, stukot w garażu. Ptaki przestały śpiewać. Ten człowiek schylił się i wędrujące ku zachodowi słońce wychynęło znad jego ramienia, oślepiając mnie na chwilę. Podniosłem dłoń, żeby osłonić oczy. – Przepraszam, przepraszam – powiedział i przesunął się tak, żebym patrząc na niego, nie musiał patrzeć w słońce. Od pasa w górę miał na sobie czarną marynarkę jak do kościoła i czarną koszulę z wycięciem w kołnierzu; od pasa w dół niebieskie dżinsy i pościerane mokasyny. Zupełnie jakby chciał być dwiema różnymi osobami jednocześnie. W wieku sześciu lat dzieliłem dorosłych na trzy kategorie: młodzi dorośli, dorośli i dziadki. Ten człowiek był młodym dorosłym. Oparł dłonie na kolanach, żeby z bliska obejrzeć wojujące armie. – Kim pan jest? – spytałem. – Charles Jacobs. – To nazwisko zabrzmiało jakoś znajomo. Wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją od razu, bo nawet w wieku sześciu lat byłem dobrze wychowany. Jak my wszyscy. Mama i tata o to zadbali. – Dlaczego nosi pan za krótki kołnierz? – Bo jestem pastorem. Od tej pory co niedziela będziemy mogli się spotykać w kościele. I w czwartkowe wieczory, jeśli będziesz chodził na spotkania koła młodych metodystów. – Naszym pastorem był pan Latoure, ale umarł. – Wiem. Przykro mi. – Ale to nic, bo mama mówiła, że nie cierpiał, tylko poszedł prosto do nieba. Tyle że nie nosił takiego kołnierza jak pan. – Bo Bill Latoure był świeckim pastorem. Kimś w rodzaju ochotnika. Pilnował,

żeby kościół był otwarty, kiedy nikt inny nie mógł się tym zająć. I chwała mu za to. – Mój tata chyba coś mówił o panu – powiedziałem. – Jest diakonem w kościele. To znaczy, że może zbierać na tacę. Chociaż musi się zmieniać z i
Uroczy rudzielec z piegami
Hydraulik i napalona pani domu
Azjatycka uczennica dostaje trzy kutasy

Report Page